Echo przeszłości: tragedia Haliny Nowak
Halina Nowak stała przed zniszczoną klatkową bramą, ściskając w drżących dłoniach kopertę. Dziewięciopiętrowy blok w sypialnej dzielnicy małego miasta Jeziorno wydawał się obcy, jakby z innego świata. A jednak gdzieś tam, na czwartym piętrze, mieszkał jej syn. Trzydzieści lat temu zostawiła go — małego chłopca z niesforną grzywką. Teraz miał trzydzieści pięć lat…
— Głupota — szepnęła, wpatrując się w przykurzone okna. — Po prostu beznadziejna głupota…
Na ławce pod blokiem siedziały starsze panie, przetwarzając plotki. Jedna z nich zawołała:
— A do kogo to, kochana?
— Do Tadeusza… Tadeusza Kowalskiego — głos Haliny zadrżał, imię syna zabrzmiało jak echo z przeszłości.
— Do Tadzia? — ożywiła się staruszka. — Dobry chłopak, zawsze grzeczny, mówi „dzień dobry”. A pani mu kim?
Halina milczała, gwałtownie wchodząc do klatki. Kim miała być? Matką, która nie widziała go od trzydziestu lat? Obojętną kobietą z tym samym nazwiskiem? W windzie wyjęła lusterko. Siwizna we włosach, zmarszczki wokół oczu — w pięćdziesiąt sześć lat nie da się ukryć czasu pod makijażem. Czy w ogóle pamiętał jej twarz? A może w jego pamięci pozostał tylko mglisty zarys?
Czwarte piętro. Mieszkanie po lewej. Pewnie był żonaty. W jego wieku inaczej być nie mogło… Halina uniosła rękę do dzwonka, ale palce zdradliwie zadrżały. Stała tak minutę, dwie, pięć. W końcu, niezdolna się przemóc, zeszła na dół i wrzuciła kopertę do skrzynki.
*„Tadeuszowi. Wiem, iż nie mam prawa prosić. Ale daj mi szansę wytłumaczyć się. Mama. Zadzwoń, oto numer…”*
Mama. Jak dziwnie brzmiało to słowo, kiedy nikt go nie wypowiadał od trzydziestu lat. Halina wróciła do samochodu i siedziała tam do wieczora, obserwując klatkę. Wysoki mężczyzna z teczką — żywy obraz ojca. To on. A obok młoda kobieta z siatkami — pewnie żona. Gadali o czymś, śmiali się. Zwykła rodzina, zwykły wieczór. Czy przeczytał jej list? Czy zadzwoni?
Telefon zadzwonił, gdy już miała odjeżdżać. Dzwonił Marek, jej były mąż.
— Po co przyjechałaś? — jego głos, tak znajomy, brzmiał zmęczonym chłodem.
— Marku…
— Nie zaczynaj. Po prostu powiedz — po co?
— Chcę zobaczyć syna — głos Haliny załamał się.
Charknął, a w tym dźwięku było tyle goryczy i pogardy.
— Syna? Trzydzieści lat nie chciałaś, a teraz nagle zapragnęłaś?
— Nie rozumiesz…
— Nie, to ty nie rozumiesz — jego głos stał się cichszy, ale twardszy. — Gdzie byłaś, gdy chorował? Gdy w szkole go gnębili? Gdy zdawał na studia? Gdzie byłaś przez te wszystkie lata?
Halina milczała. Co tu powiedzieć?
— Zadzwonił do mnie. Powiedział, iż wyrzucił twoją kartkę — dodał Marek. — Wyjeżdżaj, Halina. Spóźniłaś się. O trzydzieści lat.
Sygnał w słuchawce wbił się w serce. Halina siedziała, wpatrując się w ciemne okna. Przypomniał się mały Tadeusz, który wołał ją nocami. Jak wstawała, kołysała go, nucąc kołysankę… Dlaczego wtedy wyjechała? Dlaczego nie walczyła o niego?
Następnego dnia wróciła. Zaczekała, aż Marek wyjdzie do pracy, i podążyła za nim. Zaparkowała pod jego biurem, weszła za nim. Nie zmienił się — ta sama prosta postawa, ten sam uważny wzrok. Tylko skronie zupełnie siwe.
— Prosiłem, żebyś wyjechała — rzucił, widząc ją.
— Marku, proszę. Chcę tylko z nim porozmawiać. Wytłumaczyć…
— Co tłumaczyć? — skrzywił się, jakby od bólu. — Jak odeszłaś do nowego faceta? Jak budowałaś nowe życie? Jak o nas zapomniałaś?
— Nie zapomniałam! — łzy spływały po twarzy. — Każdego dnia o nim myślałam!
— Myślałaś? — gorzko się uśmiechnął. — A ja go wychowywałem. Sam. Nie spałem po nocach, gdy chorował. Odprowadzałem do szkoły. Uczyłem być mężczyzną. A ty — myślałaś.
Halina opuściła głowę. W recepcji panowała cisza, tylko tykał zegar.
— Wiesz, o co pytał w dzieciństwie? — głos Marka stał się niemal szeptem. — Tato, dlaczego mama mnie nie kocha? I co miałem mu odpowiadać?
— Kochałam go! Kocham! — Halina łkała.
— Nie, Halina. Ty kochałaś siebie. Swoją wolność. Swoje marzenia. Jego — nie.
Wyszła z biura, ledwo trzymając się na nogach. W samochodzie ręce trzęsły się tak, iż nie mogła zapalić silnika. Przed oczami stał mały Tadeusz, pytający, dlaczego mama go nie kocha. Jak mogła? Jak?
Wieczorem znów pojechała pod jego dom. Zobaczyła na podwórku żonę Tadeusza — poznała ją po wczorajszym dniu.
— Przepraszam! — krzyknęła Halina, głos się załamał. — Mogę na chwilę?
Kobieta odwróciła się, jej wzrok był pełen nieufności.
— Kto pani?
— Ja… — Halina się zawahała, słowa paliły gardło. — Jestem matką Tadeusza.
— A, ta matka — w głosie kobiety, która nazywała się Ewa, zabrzmiała gorycz.
— Proszę, muszę z nim porozmawiać.
— Po co? — Ewa pokręciła głową. — Żeby znowu go zranić?
— Nie, ja…
— Wie pani — Ewa poprawiła torbę na ramieniu — on nigdy o pani nie mówi. W ogóle. Dla niego ten temat nie istnieje. I gdybym była na pani miejscu…
— Ewka! Gdzie ty siedzisz? — rozległ się głos.
Obie drgnęły. Przy klatce stał Tadeusz — wysoki, barczysty, tak podobny do młodego Marka. Patrzył na nie, marszcząc brwi.
— Tadeusz! — Halina podeszła do niego, serce waliło w gardle. — Tadeusz, to ja…
Patrzył na nią zimno, jak na obcą.
— Wiem, kim pani jest — powiedział spokojnie. — I nie chcę rozmawiać.
— Synku…
— Nie nazywaj mnie tak — jego głos stał się ostry. — Pani mnie zostawiła. Nie byłem pan— Już nie jesteś moją matką, a ja nigdy nie byłem twoim synem.