„Od dziś wszystko będzie inaczej!” – jak jedna kobieta postawiła na miejscu męża i syna
Nie jestem ze stali. Jestem zwykłą kobietą, która też może źle się czuć. Której boli głowa, która jest zmęczona, która pracuje na pełen etat, a wieczorem dźwiga ciężkie torby z zakupami, bo w domu czekają dwaj mężczyźni – duzi i najedzeni – którzy najwyraźniej myślą, iż jedzenie pojawia się samo. Gdy siły w końcu się kończą, pozostaje tylko jedno – powiedzieć głośno to, co od dawna krzyczy w środku.
Ten dzień był wyjątkowo ciężki. W pracy zaległości, szef od rana w złym humorze, ledwo doczekałam się końca zmiany. Gdy stałam już na przystanku, zdałam sobie sprawę, iż muszę jeszcze wstąpić do sklepu: lodówka pusta, a w domu czekają mąż Marek i syn Jakub. Marek ma czterdzieści dwa lata, wysoki, postawny, z apetytem na miarę. Jakub – piętnaście, trenuje piłkę nożną, po treningach pochłania wszystko, co znajdzie na talerzu.
Szłam do domu, zgarbiona pod ciężarem siatek, przeklinając siebie, iż tak wiele kupiłam. Głowa pulsowała, każdy krok odbijał się bólem w skroniach. Ale nie mogłam nie pójść – bo jeżeli nie ja, to kto?
Gdy w końcu otworzyłam drzwi, Marek już był w domu. Leżał na kanapie, oglądał telewizję. Żadnego pytania, żadnego spojrzenia: „Jak się czujesz?” – jakby mnie tam wcale nie było. Jakub jeszcze trenował. W milczeniu przeszłam do sypialni, wzięłam tabletkę i położyłam się. Choćby piętnaście minut – żeby złapać oddech, ochłonąć, zebrać myśli.
Głowa trochę przestała boleć, ale nie do końca. Mimo wszystko czułam się wykończona. Wstałam jednak i poszłam do kuchni. Tam, przez hałas telewizora, słychać było tylko moje kroki i brzęk naczyń. gwałtownie ugotowałam makaron z sosem mięsnym, pokroiłam sałatkę. Prostą, ale sycącą. Nie było czasu w finezje.
Jakub wrócił później. Zawołałam wszystkich do stołu. Usiadłam obok i usłyszałam coś, od czego coś we mnie pękło.
– Znowu makaron? – prychnął mąż. – Mogłabyś zrobić coś ciekawszego.
– A ja wolałbym schabowe – dodał syn, przebijając widelcem sałatkę.
Żaden nie zapytał, jak się czuję. Żaden nie podziękował. Wiedzieli, iż mnie boli głowa. Widzieli, jak dźwigam torby. Słyszeli, jak wzdycham i ledwo stoję na nogach. A wszystko, co potrafili powiedzieć, to „nam nie smakuje”.
Cicho odłożyłam łyżkę, spojrzałam na nich obu. I nagle coś we mnie przeskoczyło.
– Nie smakuje wam? Nie jedzcie. Od dziś wszystko się zmienia. Mam dość bycia obsługą. Chcesz schabowych – sam usmaż. Chcesz barszczu – sam ugotuj. Nie będę już nosić zakupów, gotować, sprzątać i słuchać pomruków. od dzisiaj gotuję – tak, dla wszystkich. Ale ktoś z was będzie zmywał, drugi – sprzątał mieszkanie. Kto co robi – ustalcie sami. Piorę tylko to, co jest w koszu. Brudne skarpety pod łóżkiem – nie mój problem.
Raz w tygodniu – w sobotę – idziemy całą rodziną na zakupy. Nie jestem koniem pociągowym. Nie jestem tragarzem. Nie jestem kucharką na żądanie.
Podeszłam do drzwi, poprawiłam włosy i wyszłam do łazienki. Obróciłam się jeszcze na progu:
– A teraz biorę prysznic i idę spać. Kto zmywa – zdecydujcie sami. Pamiętajcie tylko: jeżeli jutro rano w zlewie będą brudne naczynia – nie będzie śniadania. To wszystko. Dobranoc.
Wyszłam. Za moimi plecami – cisza. choćby telewizor ktoś wyłączył. Nie obejrzałam się. Wiedziałam, iż siedzą i patrzą za mną. Zaskoczeni. Może – zdezorientowani. A może po raz pierwszy od lat – zastanawiający się.
I wiecie co? Nie poczułam winy. Tylko ulgę. Bo czasem, żeby cię usłyszeli, trzeba przestać szeptać i zacząć mówić głośno. Wyraźnie. I bez przeprosin.