Od dziesięciu lat jestem żoną i darzę teściową prawdziwym szacunkiem i miłością.

newskey24.com 1 dzień temu

Już od dziesięciu lat jestem żoną Romana, a moją teściową, Halinę Michałównę, szczerze szanuję, a choćby kocham. Jest dobra, troskliwa, zawszegotowa pomóc z dziećmi albo poczęstować nas swoimi słynnymi pierogami. Ale do jednego jej nawyku nie mogę się przyzwyczaić – wiecznie zostawia łyżkę w misce z sałatką! I nie tylko zostawia, ale wręcz wbija ją jak flagę na szczycie góry. Na Wielkanoc znowu zbieramy się u niej przy dużym stole, a ja już mentalnie przygotowuję się do tego kulinarnego rytuału. Ale, szczerze mówiąc, takie drobiazgi dodają naszym rodzinnym spotkaniom kolorytu i nie wyobrażam sobie życia bez tych ciepłych chwil.

Halina Michałówna to kobieta, którą nie sposób nie szanować. Kiedy wychodziłam za Romana, jak każda młoda synowa, trochę się jej obawiałam. Słyszałam od koleżanek opowieści o „potworach w spódnicach”, którzy krytykują wszystko. Ale teściowa okazała się zupełnie inna. Przywitała mnie z uśmiechem, nauczyła piec swój słynny sernik i nigdy nie narzucała nieproszonych rad. Kiedy urodziły się nasze dzieci, Zosia i Staś, stała się dla nich najlepszą babcią: bawi się z nimi, czyta bajki, a jej cukierki z sekretnej kryjówki to już legenda. Naprawdę jestem wdzięczna losowi za taką teściową. Ale ta jej łyżka w sałatce… To mój osobisty koszmar.

Wszystko zaczęło się podczas pierwszej rodzinnej kolacji, na którą przyszliśmy z Romanem jeszcze jako narzeczeni. Halina Michałówna nakryła stół jak dla królewskiej uczty: sałatka jarzynowa, sałatka z krabem, galaretka, pieczona kaczka – wszystko idealne. Ja, starając się być dobrą gością, pochwaliłam sałatki i sięgnęłam po porcję. I wtedy zobaczyłam: w misce z jarzynową sterczy ogromna łyżka, dokładnie pośrodku, jak iglica wieżowca. Wtedy pomyślałam, iż to przypadek, delikatnie wyciągnęłam łyżkę i położyłam obok. Ale po pięciu minutach teściowa, przechodząc obok, znów ją wbiła! „Tak wygodniej, Ewo, bierz, nie krępuj się!” – powiedziała z uśmiechem. Tylko skinęłam głową, ale wewnątrz przeżywałam szok kulturowy.

Od tamtej pory ta łyżka stała się moją zmorą. Na każdym święcie – Nowy Rok, Wielkanoc, urodziny – pojawia się w sałatkach jak nieunikniony gość. Czasem to jarzynowa, czasem sałatka z tuńczykiem, a raz choćby w sałatce greckiej, gdzie wyglądała jak intruz między fetą i oliwkami. Próbowałam walczyć: wyciągałam łyżkę, kładłam na serwetce, proponowałam rozłożyć sałatkę na talerze wcześniej. Ale Halina Michałówna jest nieugięta. „Ewo, to tradycja – mówi. – U nas w rodzinie zawsze tak robili!” Roman tylko się śmieje: „Mamo, kto teraz wbija łyżki w sałatkę?” A ona na to: „Wy, młodzi, nic nie rozumiecie w prawdziwym biesiadowaniu!”

Teraz, myśląc o nadchodzącym święconym, już widzę ten stół. Halina Michałówna, jak zawsze, będzie na czele, w świątecznym fartuchu, z promiennym uśmiechem. Na stole – baby wielkanocne, pisanki, wędliny i oczywiście jej sztandarowe sałatki z nieodłączną łyżką. choćby żartuję z Romanem, żeby podarować teściowej specjalną podstawkę na łyżki, żeby przestała je wbijać gdzie popadnie. Ale, szczerze mówiąc, ten zwyczaj już stał się częścią naszej rodzinnej tradycji. Zosia, nasza córka, choćby narysowała kiedyś babcię z ogromną łyżką w misce – i wszyscy się popłakaliśmy ze śmiechu, włącznie z Haliną Michałówną.

Świąteczne spotkania u teściowej to zawsze wydarzenie. Zbiera całą rodzinę: nas z Romanem i dziećmi, jego siostrę z mężem, kuzynów, sąsiadów. Stół ugina się od jedzenia, a jedzenia wystarczyłoby na tydzień. Halina Michałówna krząta się, dokłada wszystkim dokładki, opowiada historie z młodości. Patrzę na nią i myślę: skąd ona ma tyle energii? Zdąży upiec baby, pomalować pisanki, a jeszcze pograć ze Stasiem w „bitwę na jajka”. A ja po jednym dniu gotowania marzę tylko o kanapie i serialu.

W zeszłym roku na święcone postanowiłam pomóc jej w kuchni, może uda się jakoś kontrolować sytuację z łyżką. Ale nic z tego. Gdy ja kroiłam warzywa, teściowa już serwowała sałatki i oczywiście wbiła w każdą łyżkę. „Tak ładnie!” – powiedziała, podziwiając swoje dzieło. Tylko westchnęłam i pomyślałam: no dobra, niech będzie. W końcu to jej dom, jej zasady. A ja po prostu delektuję się jej daniami i staram się nie zwracać uwagi na te kulinarne „flagi”.

Czasem zastanawiam się: może ta łyżka to nie tylko nawyk, ale jakiś symbol? Może dla Haliny Michałówny to sposób, by pokazać, iż dba o to, żeby wszyscy najedli się do syta? Zapytałam choćby Romana, skąd się to wzięło. Wzruszył ramionami: „Mamie się wydaje, iż tak goście szybciej zaczną jeść. Ona przecież karmi wszystkich na potęgę.” I rzeczywiście, nie sposób wyjść od teściowej głodnym. choćby Staś, który zwykle grymasi, pałaszuje jej kotlety jak nigdy.

Teraz, szykując się na święcone, już nie próbuję walczyć z łyżką. To jak tradycja, bez której święta byłyby niepełne. Wyobrażam sobie, jak usiądziemy przy stole, Halina Michałówna zacznie opowiadać, jak farbowała pisanki w łupinach, Zosia ze Stasiem będą się kłócić, czyje jajko jest twardsze, a Roman zmruży do mnie oko, gdy znów wyciągnę łyżkę z sałatki. I wiecie co? Czuję ciepło na samą myśl. Tak, Halina Michałówna ma swoje dziwactwa, ale to dusza naszej rodziny. Cieszę się, iż moje dzieci mają taką babcię, która uczy je nie tylko jeść sałatkę z łyżką wbitej w środek, ale i kochać życie.

Może za kilka lat sama zacznę wbijać łyżki w sałatki – ku czci Haliny Michałówny. Na razie zaś zabieram na święcone dobry humor i szykuję się na kolejną ucztę. I oczywiście na tę łyżkę, która jak latarnia będzie sterczeć w misce, przypominając, iż dom teściowej to miejsce, gdzie zawsze jest ciepło, smacznie i trochę zabawnie.

Idź do oryginalnego materiału