Od dziesięciu lat jestem mężatką i szczerze szanuję oraz kocham moją teściową.

newskey24.com 1 dzień temu

Jestem już dziesięć lat zamężna z Marianem, a jego mamę, Bożenę Stanisławową, szczerze szanuję i choćby kocham. Jest dobra, troskliwa, zawsze gotowa pomóc z dziećmi albo poczęstować nas swoimi słynnymi pierogami. Ale do jednego jej nawyku nigdy nie mogłam się przyzwyczaić – ciągle zostawia łyżkę w misce z sałatką! I nie tylko zostawia, ale wbija ją, jak flagę na szczycie góry. Na Wielkanoc znów zbieramy się u niej przy dużym stole i już psychicznie przygotowuję się na ten kulinarny rytuał. Ale, szczerze mówiąc, takie drobiazgi dodają naszym rodzinnym spotkaniom kolorytu i nie wyobrażam sobie życia bez tych ciepłych chwil.

Bożena Stanisławowa to kobieta, której nie sposób nie szanować. Kiedy tylko wyszłam za Mariana, jak każda młoda synowa, trochę się jej obawiałam. Słyszałam historie przyjaciółek o „potworach w spódnicy”, które krytykują wszystko. Ale Bożena okazała się zupełnie inna. Przywitała mnie z uśmiechem, nauczyła piec swoje słynne szarlotki i nigdy nie wtrącała się z nieproszonymi radami. Gdy urodziły się nasze dzieci, Zosia i Staś, stała się dla nich najlepszą babcią: bawi się z nimi, czyta bajki, a jej cukierki z tajnej skrytki to już legenda. Naprawdę jestem wdzięczna losowi za taką teściową. Ale ta jej łyżka w sałatce… To mój osobisty koszmar.

Wszystko zaczęło się na pierwszym rodzinnym obiedzie, na który przyszliśmy z Marianem jeszcze jako narzeczeni. Bożena nakryła stół jak na królewską ucztę: sałatka jarzynowa, śledzik, galaretka, pieczona kaczka – wszystko idealne. Chcąc być miłą gością, pochwaliłam sałatki i sięgnęłam po porcję. Nagle widzę: w misce z jarzynową sterczy ogromna łyżka, dokładnie w środku, jak wieża na drapaczu chmur. Pomyślałam, iż to przypadek, delikatnie wyjęłam łyżkę i położyłam obok. Ale po pięciu minutach Bożena, przechodząc obok, znowu ją wbiła! „Tak wygodniej, Ewuniu, bierz, nie krępuj się!” – powiedziała z uśmiechem. Tylko skinęłam głową, ale wewnątrz przeżywałam szok kulturowy.

Od tamtej pory ta łyżka stała się moją zmorą. Na każdym święcie – Nowy Rok, Wielkanoc, urodziny – pojawia się w sałatkach jak nieunikniony gość. Czasem to jarzynowa, czasem sałatka z tuńczykiem, a raz choćby w greckiej, gdzie wyglądała jak intruz pomiędzy fetą i oliwkami. Próbowałam walczyć: wyjmowałam łyżkę, kładłam na serwetkę, proponowałam rozłożyć sałatkę na talerze wcześniej. Ale Bożena jest nieugięta. „Ewuniu, to tradycja – mówi. – U nas w rodzinie zawsze tak robili!” Marian tylko się śmieje: „Mamo, kto teraz wbija łyżki do sałatki?” A ona na to: „Wy, młodzi, nic nie rozumiecie z prawdziwego biesiadowania!”

Teraz, gdy myślę o nadchodzącej Wielkanocy, już widzę ten stół. Bożena, jak zwykle, będzie na czele, w świątecznym fartuchu, z promiennym uśmiechem. Na stole – baby wielkanocne, pisanki, wędliny i oczywiście jej sztandarowe sałatki z tą samą łyżką. choćby żartuję z Marianem, iż powinniśmy podarować teściowej specjalną podstawkę na łyżki, żeby przestała je wbijać gdzie popadnie. Ale, szczerze mówiąc, ten nawyk stał się już częścią naszej rodzinnej tradycji. Zosia, nasza córka, choćby narysowała kiedyś babcię z ogromną łyżką w misce – i śmialiśmy się wszyscy, łącznie z Bożeną.

Wielkanocne spotkania u teściowej to zawsze wydarzenie. Zbiera całą rodzinę: nas z Marianem i dziećmi, jego siostrę z mężem, kuzynów, sąsiadów. Stół ugina się od jedzenia, a wystarczyłoby go na tydzień. Bożena krząta się, dokłada wszystkim dokładki, opowiada historie z młodości. Patrzę na nią i myślę: skąd bierze tyle energii? Znajduje czas, by upiec baby, pomalować jajka, a jeszcze pobawić się ze Stasiem w „walatkę”. A ja po jednym dniu gotowania marzę już tylko o kanapie i serialu.

W zeszłym roku na Wielkanoc postanowiłam pomóc jej w kuchni, licząc, iż może uda się uniknąć tej łyżki. Ale nic z tego. Gdy kroiłam warzywa, Bożena już przystrajała sałatki i oczywiście wbiła w każdą po łyżce. „Tak ładnie wygląda!” – powiedziała, podziwiając swoje dzieło. Tylko westchnęłam i pomyślałam: niech będzie. W końcu to jej dom, jej zasady. A ja po prostu cieszę się jej kuchnią i staram się nie zwracać uwagi na te kulinarne „flagi”.

Nie raz zastanawiam się: może ta łyżka to nie tylko przyzwyczajenie, ale jakiś symbol? Może dla Bożeny to sposób, by pokazać, iż dba o nas, iż chce, byśmy jedli do syta? Zapytałam choćby Mariana, skąd się to wzięło. Wzruszył ramionami: „Mamie się wydaje, iż tak goście szybciej zaczną jeść. Ona przecież karmi wszystkich na potęgę”. I rzeczywiście, od stołu teściowej nie sposób odejść głodnym. choćby Staś, który zwykle grymasi, zajada jej kotlety mielone z apetytem.

Teraz, szykując się do Wielkanocy, już nie walczę z tą łyżką. To jak tradycja, bez której święta byłyby niepełne. Wyobrażam sobie, jak usiądziemy przy stole, Bożena zacznie opowiadać, jak farbowała jajka w łupinach, Zosia ze Stasiem będą się przekomarzać, czyje jajko jest twardsze, a Marian mrugnie do mnie, gdy znów wyjmę łyżkę z sałatki. I wiecie co? Robi mi się ciepło na sercu. Tak, Bożena ma swoje dziwactwa, ale to dusza naszej rodziny. Cieszę się, iż moje dzieci mają taką babcię, która uczy je nie tylko jeść sałatkę z łyżki, ale i kochać życie.

Może za parę lat sama zacznę wbijać łyżki w sałatki – na cześć Bożeny Stanisławowej. Na razie zabieram na Wielkanoc dobry humor i szykuję się na kolejną ucztę. I oczywiście na tę łyżkę, która jak latarnia będzie tkwiła w misce, przypominając, iż dom teściowej to miejsce, gdzie zawsze jest ciepło, smacznie i trochę zabawnie.

Idź do oryginalnego materiału