Oczy dawnych przyjaźni

polregion.pl 13 godzin temu

Ostre szarpnięcie autobusu omal nie powaliło kobiety w wytartym niebieskim płaszczu – ledwie złapała się poręczy, zanim nie runęła na kolana sąsiadce. W ostatniej chwili, skulona ze wstydu, podniosła wzrok – i zamarła.

– Walusia? – szepnęła, wpatrując się w znajome rysy.

Kobieta, na którą prawie upadła, na sekundę spotkała się z jej spojrzeniem… i natychmiast odwróciła głowę. Udawała, iż nie poznaje.

Ale jej dłoń drgnęła, ściskając rączkę starej torby, a twarz zbladła, jakby krew odpłynęła. Powieki drżały.

Lidia Nowak (bo tak nazywała się ta w niebieskim płaszczu) wpatrywała się w nią, nie wierząc własnym oczom.

To przecież była ta sama Wala! Walentyna Kowalska, z którą przez niemal dekadę stały ramię w ramię na bazarze w Łodzi, w te dzikie lata dziewięćdziesiąte.

Tak, zmieniła się. Zniknęły bujne czarne włosy, siwe pasemka spięte w ciasny kok. Twarz postarzała, z oczu zniknął dawny blask… Ale dołeczki w policzkach i blizna nad brwią zostały te same.

– Wala, no nie udawaj! To ja, Lida! – nie wytrzymała Lidia. – Przecież razem handlowałyśmy na „Retkini”! Pamiętasz, jak w dziewięćdziesiątym ósmym…

– Przepraszam, myli się pani – przerwała jej Walentyna nagle lodowatym tonem, choćby nie patrząc.

– Jak to mylę? Przecież byłyśmy jak siostry… – zawołała głośno Lidia, nie wierząc w to, co słyszy.

– Nie znam pani. Proszę mnie zostawić – ostro odcięła się Walentyna, a jej głos zadrżał.

Wszyscy wokół zamilkli. Starsza kobieta z wózkiem, siedząca z przodu, odwróciła się, gapiąc się na nie.

Lidia Nowak zamilkła. Jej wzrok pobiegł w stronę mężczyzny siedzącego obok Walentyny. Był ponury, z tłustymi włosami, w wytartej skórzanej kurtce. I wtedy zauważyła – pod warstwą podkładu starannie zamalowany siniak na jej policzku.

Serce Lidii się ścisnęło.

– Oj, rzeczywiście, przepraszam – wyszeptała cicho. – Pomyliłam się. Wiek, sami rozumiecie…

Po kilku przystankach Walentyna i jej towarzysz wysiedli. Lidia obserwowała, jak on, znalazłszy się na ulicy, zaczął coś ostro do niej mówić, a ona stała ze spuszczoną głową, jak winowajca przed nauczycielem.

W domu Lidia Nowak długo siedziała przy oknie, wspominając.

Jak zaczynały handlować, jak razem nosiły ciężkie torby z bazaru, jak ratowały się nawzajem przed chuliganami, jak Walentyna z kijem rzuciła się na dwóch drabów, broniąc jej – Lidii – przed napadem. Wtedy właśnie dostała tę bliznę nad brwią.

Otworzyła stary album.
Zdjęcie przy stoisku. Na odwrocie napis: „Lida i Wala. 1998. Wszystko będzie dobrze!”

– Jak to możliwe, Walusiu? – szepnęła. – Przecież byłyśmy jak rodzina… Co oni z tobą zrobili?

Minął tydzień, gdy znów zobaczyła Walentynę.

Siedziała z tyłu autobusu. Obok – ten sam mężczyzna. Lidia przyjrzała mu się uważniej – i poczuła, jak krew jej stygnie.

To był Wiktor Sobczyk. Wicio. Jeden z tych bandziorów z bazaru. On i jego kumple kiedyś rzucili się na nią z nożem. „Portfel wyciągaj” – mówili. A ta sama Wala z kijem wtedy ją uratowała.

A teraz on był z nią. Z tą samą Walą. Cichą, zgaszoną…

– Nie teraz… – szepnęła Lidia do siebie. – Znów się wyprze. Trzeba inaczej.

Następnym razem wsiadła do autobusu zaraz po nich i, gdy Wiktor płacił za bilet, wcisnęła Walentynie do dłoni złożoną na czworo karteczkę.

Ta drgnęła. Spojrzała na Lidię – i ledwie zauważalnie dwukrotnie przygryzła wargi.

To był ich stary znak. Sygnał: niebezpieczeństwo blisko.

Lidia skinęła głową i przeszła dalej.

W sercu pulsowała jedna myśl: to ona. To moja Wala. I ja ją uratuję, tak jak ona kiedyś mnie.

Minął prawie rok. Telefon milczał. Ale Lidia wiedziała: zadzwoni. Wcześniej czy później. I nie myliła się.

– Lidka, złotko! – usłyszała w słuchawce. – Jutro o trzeciej. Tam, gdzie zawsze.

Lidia Nowak przyszła do kawiarni pół godziny wcześniej. Z nerów nie spała całą noc. Zamówiła kawę, ręce jej drżały.

I nagle… weszła ona. Wala.

Nie ta zgaszona, złamana. Nie. Prawdziwa.

Dżinsy. Biała koszula. Krótka fryzura. Śmiejące się oczy. Dołeczki.

– WALUŚ! – zerwała się Lidia.

– LIDKA! – krzyknęła w odpowiedź Walentyna.

Przytuliły się. Długo. W milczeniu.

– Słuchaj, jesteś niesamowita! – powiedziała Lidia, gdy usiadły. – Rok temu przecież…

– Rok temu mnie nie było. Wtedy umarłam. Ale ty… – Walentyna wzięła ją za rękę. – Ty mnie wyciągnęłaś. Ty i ta karteczka.

– Ja? Przecież tylko…

– Właśnie, tylko. Bez wielkich słów, bez imion. Bez ryzyka. Zrozumiałam, iż jesteś blisko. A ja… ja przypomniałam sobie, kim byłam. I kim się stałam. Spojrzałam w lustro… i wiedziałam – dość.

Okazało się, iż mąż, Marek, to nie tylko tyran. Zniszczył w niej wszystko. Po utracie dziecka pogrążyła się w poczuciu winy. Skazała się na cierpienie. Pogodziła się z tym. Załamała.

– Myślałam: skoro straciłam, to zasłużyłam. Że muszę cierpieć. I cierpiałam. Lata… A potem twoja karteczka. Jeden mały świstek przywrócił mnie do życia. Przywrócił mnie – mnie samej.

Rozwiodła się. Wyjechała. Zaczęła od nowa.

– Do Gdańska. Tam odbudowałam siebie. I nikt mnie nie szuka. A ty…

– A ja, Walusiu, jestem. Tylko powiedz – przyjadę do ciebie w każde miasto. Jak w latach dziewięćdziesiątych – torba w rękę i jazda!

Obie wybuchnęły śmiechem.

Teraz Walentyna mieszka w Warszawie. Pracuje, śmieje się, oddycha wolnością.

A Lidia Nowak często ją odwiedza. Spacerują nad Wisłą, gadają jak dawniej. ŚmiejA gdy wieczorem wracały do domu, trzymając się za ręce, Lidia wiedziała, iż ich przyjaźń przetrwała wszystko – i przetrwa jeszcze więcej.

Idź do oryginalnego materiału