Ach, drodzy moi, co to był za dzień Szary, płaczliwy, jakby samo niebo wiedziało, iż w Zalesiu dzieje się wielka krzywda. Patrzę przez okno mojego gabinetu lekarskiego, a w sercu czuję taki ucisk, jakby ściskały je imadła i powoli skręcały.
Cała nasza wieś wydawała się wymarła. Psy nie szczekały, dzieci pochowały się po domach, choćby nieokiełznany kogut wuja Mietka zamilkł. Wszyscy wpatrywali się w jeden punkt w dom Barbary Ignacowej, naszej Baby Basi.
A przed jej furtką stało auto, miejskie, obce. Błyszczało jak świeża rana na ciele naszej wsi.
Przyjechał po nią jej jedyny syn, Krzysztof, by zabrać matkę do domu opieki.
Zjawił się trzy dni wcześniej, wypielęgnowany, pachnący drogą wodą kolońską, a nie rodzinną ziemią. Najpierw zajrzał do mnie, niby po radę, ale w rzeczywistości po usprawiedliwienie.
Halino Marianówno, przecież pani sama widzi mówił, nie patrząc na mnie, tylko gdzieś w kąt, na słoik z watą. Mama potrzebuje opieki. Profesjonalnej. A co ja? Praca, całe dni w biegu. Tu ciśnienie, tam nogi Tam będzie jej lepiej. Lekarze, pielęgniarki
Milczałam, tylko patrzyłam na jego dłonie. Czyste, z zadbanymi paznokciami. Tymi rękami w dzieciństwie chwytał się fartucha Basi, gdy wyciągała go z rzeki, sinego z zimna. Tymi rękami sięgał po pierogi, które piekła, nie żałując ostatniego oleju. A teraz tymi samymi rękami podpisywał jej wyrok.
Krzysiu szepnęłam cicho, a głos mi drżał, jakby nie mój. Dom opieki to nie dom. To urząd. Ściany tam obce.
Ale tam są specjaliści! prawie krzyknął, jakby przekonywał samego siebie. A co tu? Pani jedna na całą wieś. A jeżeli w nocy coś się stanie?
A ja w myślach:
Tu, Krzysiu, ściany leczą. Tu furtka skrzypi tak samo od czterdziestu lat. Tu jabłoń pod oknem, którą sadził twój ojciec. Czy to nie lekarstwo?
Ale głośno nic nie powiedziałam. Co tu mówić, gdy człowiek już wszystko postanowił? Odjechał, a ja poszłam do Basi.
Siedziała na swej starej ławce przed gankiem, wyprostowana jak struna, tylko dłonie na kolanach drżały drobnym drżeniem. Nie płakała. Oczy suche, patrzyła w dal, na rzekę.
Zobaczyła mnie, próbowała się uśmiechnąć, ale wyszło to jakby łyknęła octu.
Ot, Marianówno powiedziała cicho, jak szelest jesiennych liści. Syn przyjechał Zabiera.
Przysiadłam obok. Wzięłam jej dłoń w swoje lodowata, szorstka. Ileż te ręce napracowały się w życiu I grządki plewiły, i bieliznę w balii prały, i Krzysia swego tuliły, kołysały.
Może jeszcze z nim pogadasz, Basieńko? szepnęłam.
Pokręciła głową.
Nie trzeba. Postanowił. Tak mu lżej. On nie ze złości, Marianówno. On z miłości swej miejskiej tak czyni. Myśli, iż dla mnie lepiej.
I od tej jej cichej mądrości dusza mi się w pięciu schowała. Nie krzyczała, nie biła się, nie przeklinała. Przyjęła to, jak przyjmowała całe życie i susze, i ulewy, i stratę męża, a teraz to.
Wieczorem przed wyjazdem znów do niej zajrzałam. Już spakowała węzełek.
Śmiesznie powiedzieć, co tam było. Fotografia męża w ramce, puchowa chustka, którą dałam jej na urodziny, i mała ikonka, miedziana. Całe życie w jednym perkalowym węzełku.
Dom był posprzątany, podłoga wymyta. Pachniało tymiankiem i jakoś zimnym popiołem. Siedziała przy stole, na którym stały dwie filiżanki i spodeczek z resztką konfitur.
Siadaj skinęła. Herbatę wypijemy. Ostatni raz.
Siedziałyśmy w milczeniu. Cykał stary zegar na ścianie raz, dwa, raz, dwa Odliczał ostatnie minuty jej życia w tym domu.
I w tej ciszy było więcej krzyku niż w każdej histerii. To było milczenie pożegnania. Z każdą rysą na suficie, z każdą deską podłogi, z zapachem geranium na parapecie.
Potem wstała, podeszła do komody, wyjęła zawiniątko z białego płótna. Podała mi.
Weź, Marianówno. To obrus. Moja matka jeszcze haftowała. Niech u ciebie będzie. Na pamiątkę.
Rozwinęłam. A po białym tle bławaty i czerwone maki. A po brzegach haft tak misterny. Dech mi zaparło.
Basieńko, co ty Po co? Zabierz Nie dręcz duszy ani sobie, ani mnie. Niech tu na ciebie czeka. Ona doczeka. I my doczekamy.
Tylko spojrzała na mnie swymi wyblakłymi oczami, w których stała taka wszechświatowa tęsknota, iż zrozumiałam nie wierzy.
I nadszedł ten dzień. Krzysztof krzątał się, układał w bagażniku jej węzełek. Basia wyszła na ganek w swojej najlepszej sukni, w tej samej puchowej chustce. Sąsiadki, te odważniejsze, wyszły za furtki. Stały, ocierały łzy brzegami fartuchów.
Obejrzała wszystkich wzrokiem. Każdą chatę, każde drzewko. Potem spojrzała na mnie. I zobaczyłam w jej oczach nieme pytanie: Za co? I prośbę: Nie zapomnijcie.
Wsiadła do samochodu. Dumnie, wyprostowana. choćby się nie obejrzała. Tylko gdy auto ruszyło i wzbiło chmurę kurzu, zobaczyłam w tylnej szybie jej twarz.
I po policzku spływała jedna, skąpa łza. Samochód zniknął za zakrętem, a my stałyśmy jeszcze długo, wpatrzone w ten pył, który powoli opadał na drogę, jak popiół na pogorzelisku. Serce Zalesia tego dnia przestało bić.
Minęła jesień, za nią przemknęła zima zawieją. Dom Basi stał opuszczony, z zabitymi oknami. Śnieg nawiał zaspy aż do ganku, i nikt się nie kwapił, by je odgarnąć. Wieś jakby osierociała. Czasem przechodzę obok i wydaje mi się zaraz skrzypnie furtka, wyjdzie Basia, poprawi chustkę i powie: Dzień dobry, Marianówno. Ale furtka milczała.
Kilka razy dzwonił Krzysztof. Mówił zduszonym głosem, iż mama się przyzwyczaja, iż opieka dobra. A ja słyszałam w jego głosie taką tęsknotę,















