– Mamo Fajo, jak się masz? Przechodziliśmy z Antosiem obok, wracaliśmy ze sklepu, więc wstąpiliśmy, coś ci kupiliśmy – przytulała Julka swoją niemalowaną matkę.
Postanowiły między sobą, iż Faina i Julka będą uważać się za matkę i córkę. Faina miała już pod siedemdziesiąt, dokładniej sześćdziesiąt sześć lat. Jej życie nie było zbyt szczęśliwe, wiele przeciwności i smutków musiała przetrwać.
Ale trzynaście lat temu Bóg jej wynagrodził – do drzwi zapukała Julka. Faina otworzyła i ujrzała młodą kobietę, brudną, z sińcami na twarzy. gwałtownie wpuściła ją do środka.
– Wchodź, kochanie, wchodź – kobieta rozglądała się nerwowo. – Nie bój się, mieszkam sama, tak już wyszło. Co się stało, moje dziecko? – gulgotała nad nią, pomagając zdjąć zniszczony płaszcz.
Na dworze była jesień, choć dopiero początek października, a już przejmująco zimno i wilgotno.
– Jak masz na imię? – spytała. – Ja jestem Faina Stefanowa, możesz mówić mi ciocia Faja, choćby lepiej tak.
– Julka – szepnęła młoda kobieta i rozpłakała się.
– Popłacz, dziecinko, popłacz, będzie lżej – mówiła Faina, gładząc ją po włosach.
Wyjęła apteczkę, opatrzyła ranę na policzku, gdzie skóra była zdarta, potem umyła ją i ogrzała. Napoiła gorącą herbatą, choć jedzenia Julka na razie nie chciała.
Nie wypytywała, czekała cierpliwie, wiedziała, iż dziewczyna sama opowie. Po chwili Julka odtajała.
– Dziękuję, ciociu Fajo, dziękuję… Strasznie zmarzłam. Nie wiem, ile szłam, ale cały dzień. Gdzie ja jestem? Zeszło już ciemno, nic nie widziałam. Upadałam ze zmęczenia, więc zapukałam do was.
– To Sękowice, nasza wieś duża. A ty skąd?
– Mieszkałam z mężem w powiatowym mieście, ale małżeństwo trwało tylko dwa lata. Kiedy się spotykaliśmy, wydawał się spokojny, ale gdy zamieszkaliśmy razem, pokazał charakter – twardy, gwałtowny, często mnie bił. Chciałam dziecko, a on krzyczał, iż nikt mu niepotrzebny. Aż zaszłam w ciążę… Powiedziałam mu, a on mnie uderzył, raz, drugi… Widziałam to błysk w jego oczach i uciekłam. Złapałam płaszcz, czapkę, buty ledwo zdążyłam włożyć. Ale gdzie mam iść? Jestem z domu dziecka. Bałam się, iż mnie dogoni. Szłam przez pola, potem skręciłam na polną drogę i tak trafiłam tutaj.
– Biedne dziecko, ileż ty wycierpiałaś – westchnęła Faina. – Ale już cię nie skrzywdzą, byle tylko z maleństwem wszystko dobrze. Zostań ze mną na zawsze, mieszkam sama… tak wyszło.
I tak Julka została. Potem urodził się Antoś. Faina pomagała, traktowała go jak wnuka, a Julkę jak córkę. Julka też pokochała ją jak matkę. Pewnego dnia zapytała:
– Ciociu Fajo… mogę mówić do ciebie „mamo”? Antoś przecież woła cię „babciu”.
– Oczywiście, córeczko, i tak cię nazywam. Dla mnie jesteście już rodziną.
– Tak, mamo Fajo. Obca, a jednak swoja.
Żyli razem. Julka znalazła pracę na poczcie, choć miała wykształcenie technologa – ale gdzie tu, na wsi, takie stanowiska? Antoś rósł, Faina go pilnowała.
– Fajo, twoja Julka to złoto, pracowita, szanująca. Antoś też grzeczny – mówiły sąsiadki w sklepie. – Los ci się odmienił. Własna córka cię porzuciła, a Bóg dał ci Julkę… Widocznie nie byłas aż taka grzeszna.
– Dziękuję Bogu, iż tamtego wieczora ją do mnie przyprowadził. Byłyśmy jak dwie samotne ćmy w nocy, przytuliłyśmy się do siebie. Ja sama, ona sama… A razem już nie czujemy tej samotności. A teraz jest Antoś, to i smutku nie ma czasu.
We wsi mieszkał Maksym. Zauważył Julkę, podobała mu się jej skromność i dobroć. To, iż miała syna, nie było problemem – kochał dzieci. Sam swoich nie miał, nie udało się z pierwszą żoną, Tamarą, która nie chciała potomstwa i wróciła do rodzinnej wsi, gdzie teraz „żyła na luzie”. Długo nie mógł się zdecydować na nowy związek, ale Julka go urzekła. Oświadczył się.
Julka wahala się, ale Faina poradziła:
– Wyjdź za niego, dobry z niego chłop. To, iż mu z pierwszą nie wyszło, to i tobie nie wyszło. Będziecie szczęśliwi, Antosia pokocha jak swojego.
– Mamo Fajo, a ty zostaniesz sama?
– Głupia jesteś? Maksym mieszka dwa domy dalej! Będziemy sąsiadkami. Nie martw się i zgódź się.
I tak Julka wyszła za Maksyma. Antoś stał się jego synem, a potem urodziła się jeszcze Zosia. Faina mieszkała sama, ale wszyscy jej pomagali, Maksym traktował ją jak teściową. Cieszyła się, iż na starość nie będzie samotna. A przecież kiedyś było inaczej…
Dawno temu Faja wyszła za mąż za Arkadiusza z sąsiedniej wsi. Myślała, iż to miłość. Urodziła córkę, Werę. Na początku żyli dobrze, ze świekrą w domu. Ta akceptowała synową, nie było konfliktów. Faja zawsze ją szanowała, jak nauczyła ją matka.
Ale Arkadiusz coraz częściej wracał pijany, potem znikał na całe noce.
– Gdzie się włóczysz?! – krzyczała matka. – Żona z dzieckiem czekają, a ty… taki owaki!
Tłumaczył się pracą, potem „wpadł na kielicha” z kolegami. Ale we wsi nic się nie ukryje – donieśli im, iż zdradza Faję z Tamarą, znaną w okolicy awanturnicą. Wybuchł skandal, obiecał, iż to się skończy. Ale słowa to jedno…
Faina chciała odejść i wrócić do matki, ale świekra ją powstrzymywała:
– Nie spiesz się, Fajo. Masz czas odejść, może jak Wera podrośnie, on się ogarnie. Jego ojciec też taki był, aż Bóg go wcześnie zabrał – utopił się na rybach po pijanu.
Ale nic się nie poprawiło. W końcu wyniosła się z córką do matki do sąsiedniej wsi. Ojca już nie było, matka ciężko chorowała. Faina pracowała za marne grosze, potem matka umarła. Zostały z Werą same.
Czas mijał. Wera miała osiemnaście lat, wyszła za mąż za miejscowego chłopI tak Faina zrozumiała, iż rodzina to nie zawsze krew, ale ci, którzy zostają, gdy cały świat odchodzi.