Dziennik, 15 października
Wysiadłem z autobusu z ciężkim sercem i jeszcze cięższym kufrem. Gnieciony na twardym siedzeniu przez pięć godzin, teraz ledwo czułem nogi. Pasażerowie rozchodzili się pośpiesznie, tylko ja zostałem na pętli, wciągając wilgotne, jesienne powietrze. Nie czekał na mnie nikt. Byłem sam.
Stara przyjaciółka z ławy szkolnej, Danuta, od miesięcy namawiała mnie na wyjazd. Spędziliśmy tydzień w jej drewnianej chacie pod Białymstokiem – cisza, las i długie rozmowy przy herbacie. Ale pod koniec zatęskniłem za własnym łóżkiem, za kubkiem z popękanym uchem i za tym charakterystycznym skrzypieniem parkietu w przedpokoju.
Żona odeszła siedem lat temu. Na początku byłem jak dziecko we mgle. Potem przywykłem. Syn wyjechał do Krakowa – dzwoni raz na miesiąc. Samotność stała się jak ten stary sweter, który noszę od święta – niby niepotrzebny, a jednak ciepły.
– Panie, to pański? – kierowca wskazał na mój waliz, samotnie stojący przy kołowrotku.
Skinąłem głową i powlokłem się w stronę przystępku.
Autobus odjechał, a ja zostałem z wilgotnym powietrzem i znajomymi ulicami. To tu się urodziłem, ożeniłem, wychowałem syna. I teraz wracałem, jakby koło się zamykało.
Pod blokiem, jak zawsze, siedziały strażniczki podwórka – pani Jadwiga i pani Genowefa. Dwie kłębiące się kłębuszki plotek, gotowe ocenić każdego przechodnia.
– O, pan Władysław wrócił! – zawołały chórem.
– U Danuty byłem – mruknąłem, sięgając do kieszeni po klucze.
– A u pana to się dzieje! – zatrzymały mnie. – W pańskim bloku nowa lokatorka!
– Młoda, wysoka, jak topola!
– Meble woziła, z zagranicy!
– I ten kot biały, puchaty!
– Pewnie jakaś… no, pan rozumie!
Wzruszyłem ramionami. Te baby wiedziały wszystko, co się działo w promieniu trzech bloków. Ważne, iż nie wiercili ścian podczas mojej nieobecności.
Mieszkanie przywitało mnie zapachem starego drewna i kurzu. Czajnik, ciepła kołdra, poranne gazety – wszystko na swoim miejscu. Włączyłem telewizor, gdy zadzwoniono do drzwi.
Na progu stała „ta topola”. Dziewczyna była istotnie piękna – złote włosy, smukłe ramiona, ale w jej oczach widziałem coś więcej. Zmęczenie. Samotność.
– Dzień dobry – powiedziała cicho. – Jestem nowa w bloku. Kasia.
Imię brzmiało… zwyczajnie. Nie Żaneta, nie Marcelina – po prostu Kasia.
Zaprosiłem ją na herbatę. Była spokojna, mądra. Bez pretensji, bez udawania.
– Pewnie już pan słyszał o mnie różne rzeczy? – spytała z gorzkim uśmiechem.
– Coś tam – przyznałem. – Ale wierzę w to, co widzę.
Kasia opowiedziała mi swoją historię. Ojciec alkoholik, ucieczka z małej wioski pod Łomżą, starszy mężczyzna, który dał jej dach nad głową i pomógł skończyć szkołę. Tak, był żonaty. Nie, nie odbierała nikomu męża.
– Ludzie patrzą na okładkę – powiedziałem. – Nie zaglądają do środka.
Powoli między nami zrodziła się nić porozumienia. Zaprosiłem Kasię na swoje urodziny. Sąsiadki początkowo kręciły nosami: „Ty i ją zaprosiłeś?!”, ale przyszły. W sukienkach z brokatem, z słoikami ogórków i niedowierzaniem.
Kasia pomagała kroić sałatkę, była skromna i ciepła. choćby pani Jadwiga stopniała, gdy Kasia zaśpiewała „Hej, sokoły!”. Pod koniec wieczoru wszyscy śmiali się razem.
Życie potoczyło się dalej. Kasia znalazła pracę, wyszła za mąż, urodziła synka. Pani Genowefa przynosiła rosół, pani Jadwiga pomagała z wózkiem.
Przeszłość odeszła w niepamięć. Pozostała tylko Kasia – dobra, prawdziwa. I czy to nie jest najważniejsze?
Każdy zasługuje na drugą szansę. Czasem wystarczy jedna osoba, która powie: „Rozumiem cię”.