Nazywam się Wojciech. Mam siedemdziesiąt dwa lata. Mieszkam sam w starym domku na obrzeżach małego miasteczka, które niegdyś tętniło życiem. W tym podwórku mój syn biegał boso po trawie, wołał mnie, byśmy wspólnie budowali szałas ze starych koców, piekli ziemniaki w żarze ogniska i marzyli o przyszłości. Wtedy myślałem, iż to szczęście będzie trwać wiecznie. Że jestem potrzebny, iż mam znaczenie. Ale życie toczy się własnym torem i dziś w domu panuje tylko cisza. Kurz na czajniku, szelest w kącie i rzadkie szczekanie sąsiedzkiego psa za oknem.
Mój syn ma na imię Marek. Jego matka, moja zmarła żona Bronisława, odeszła prawie dziesięć lat temu. Po jej śmierci został mi jedyną bliską osobą. Ostatnim łącznikiem z przeszłością, w której było jeszcze miejsce na ciepło i sens.
Wychowywaliśmy go z miłością i troską, ale nie unikaliśmy też dyscypliny. Ciężko pracowałem, moje ręce nie znały odpoczynku. Bronisława była sercem naszego domu, ja — jego rękami. Nie zawsze byłem obok, ale gdy było trzeba — stawałem na wysokości zadania. Podwładny w pracy, ale ojciec w domu. Uczyłem go jeździć na rowerze, sam naprawiałem jego pierwszy maluch, którym później wyjechał na studia do Krakowa. Byłem z niego dumny. Zawsze.
Gdy Marek się ożenił, nie kryłem radości. Jego wybranka — Kinga — wydała mi się skromna i powściągliwa. Wyprowadzili się na drugi koniec miasta. Myślałem: trudno, niech budują swoje życie. Pomogę, wesprę. Wierzyłem, iż będą wpadać, iż będę mógł niańczyć wnuki, czytać im bajki na dobranoc. Ale rzeczywistość okazała się inna.
Najpierw były krótkie telefony. Potem tylko życzenia od święta. Kilka razy przyszedłem sam — z sernikiem, z cukierkami. Raz otworzyli drzwi, ale powiedzieli, iż Kinga ma migrenę. Drugi raz — dziecko spało. Za trzecim razem w ogóle nie otworzyli. Więc przestałem przychodzić.
Nie robiłem awantur. Nie narzekałem. Siedziałem i czekałem. Myślałem: mają swoje sprawy, pracę, dzieci — to się ułoży. Ale czas mijał, a stawało się jasne — w ich życiu nie ma już dla mnie miejsca. choćby w rocznicę śmierci Bronisławy nie przyszli. Tylko zadzwonili. I tyle.
Ostatnio przypadkiem spotkałem Marka na ulicy. Trzymał synka za rękę, niósł torby z zakupami. Zawołałem — serce ścisnęło się z radości. A on odwrócił się, spojrzał, jak na obcego. „Tato, wszystko w porządku?” — zapytał. Skinąłem głową. On też skinął. Powiedział, iż się spieszy. I odszedł. Tyle było z tego spotkania.
Szedłem długo do domu. Szedłem i myślałem — gdzie popełniłem błąd? Dlaczego mój własny syn stał się dla mnie obcy? Może byłem zbyt surowy? A może zbyt pobłażliwy? Albo po prostu stałem się niewygodny — z moimi wspomnieniami, starością, ciszą…
Teraz jestem dla siebie sam — rodziną i oparciem. Parzę herbatę, czytam listy Bronisławy, czasem wychodzę na ławkę i patrzę, jak bawią się cudze dzieci. Sąsiadka Wanda czasem pomacha. Kiwnę głową. Tak toczy się moje życie.
Marka kocham. Nadal. Ale już nie czekam. Widocznie taka jest kolej rzeczy — rodzice muszą odpuszczać. Ale nikt nas nie przygotowuje na to, iż pewnego dnia okażemy się niepotrzebni w życiu tych, dla których żyliśmy.
I pewnie to jest właśnie prawdziwa dorosłość. Tylko iż już nie dziecka. Tylko rodzica.