Nowy rozdział Julii: od osądu do akceptacji
Z trudem wysiadłam z autobusu. Nogi były zdrętwiałe, stawy bolały, a walizka wydawała się dwa razy cięższa niż zwykle. Pasażerowie gwałtownie rozbierali swoje bagaże i rozchodzili się, pozostawiając tylko szelest kroków i warkot odjeżdżającego pojazdu. Jak zwykle nie śpieszyłam się. W domu nikt na mnie nie czekał. Stanęłam nieco z boku, wzięłam głęboki oddech powietrzem przesiąkniętym zapachem mokrych liści i po raz pierwszy od dawna poczułam, iż nie wracam tylko do mieszkania — wracam do siebie.
Moja szkolna przyjaciółka od dawna zapraszała mnie do siebie. Spędziłyśmy tydzień na działce — przyroda, cisza, niekończące się rozmowy. Ale pod koniec zrozumiałam: tęskniłam za własnym łóżkiem, swoją ulubioną filiżanką do herbaty, choćby za cichym tykaniem zegara w kuchni.
Mąż zmarł siedem lat temu. Na początku czułam się zagubiona, nie wiedziałam, jak żyć sama. Potem się przyzwyczaiłam. Córka wyszła za mąż, wyjechała do Warszawy — dzwoni rzadko. Samotność stała się znajoma, jak stary szal, którym otulasz się zimowymi wieczorami.
— Kobieto, to wasze? — Kierowca wskazał na walizkę, stojącą samotnie przy autobusie.
— Moje — skinęłam głową i ruszyłam w stronę przystanku miejskiego.
Autobus pędził po mokrym asfalcie, w kałużach odbijały się strzępki nieba. Miasto witało mnie znanymi blokami, znajomymi krajobrazami, siwymi topolami przy drodze. Tu dorastałam, wyszłam za mąż, urodziłam dziecko — i teraz wracałam, jakby po wielkim kole, z powrotem na to samo miejsce.
Przed klatką, jak zawsze, siedziały dwie strażniczki — Halina i Bożena. Obie okrągłe jak pączki, wiecznie coś omawiały i przymrużonymi oczami oceniały każdego przechodnia.
— Skąd to wracasz, Fauniu? — wpiły się we mnie wzrokiem.
— U przyjaciółki byłam — odparłam krótko, już sięgając do drzwi, ale zatrzymały mnie.
— Jak ciebie nie było, u was się działo…
— Do czterdziestego drugiego się wprowadziła! Dziewucha wysoka, jak tyczka!
— Nowe meble nosili! Jeep przywiózł! Kot biały, puchaty!
— Pewnie prostytutka! Facet stary, mógłby być ojcem!
Wysłuchałam w milczeniu — sąsiadki, jak zwykle, wiedziały wszystko o wszystkich. Gdybyś spytał na cmentarzu — powiedziałyby, kto z kim i dlaczego. Najważniejsze, iż remont zrobili beze mnie — ściany nie trzęsły się od wiertarki.
Mieszkanie przywitało mnie ciszą i znajomym zapachem kurzu. Czajnik na kuchence, ciepły prysznic, ulubiony kubek — wszystko na swoim miejscu. Ledwo zdążyłam usiąść przed telewizorem, gdy zadzwoniono do drzwi.
Na progu stała ta „tyczka”. Dziewczyna była rzeczywiście olśniewająco piękna: opalona, jasne włosy, krótkie szorty, smukłe ramiona. Ale w jej oczach było coś więcej: zmęczenie, ostrożność, tęsknota.
— Dzień dobry, jestem waszą nową sąsiadką. Usłyszałam kroki, pomyślałam, iż się poznamy. Nazywam się Julka.
To imię zabrzmiało zaskakująco zwyczajnie. Nie Oliwia, nie Marcelina — Julka.
Zaprosiłam ją na herbatę. Okazała się dobrze wychowana, niezbyt rozmowna, ale bystra. Bez sztucznego uśmiechu, bez wywyższania się.
— Pewnie już o mnie nagadały? — zapytała z lekkim uśmiechem.
— Co nieco słyszałam — odpowiedziałam szczerze. — Ale wierzę swoim oczom.
Julka nie od razu, ale się otworzyła. Opowiedziała swoją historię: o ojcu alkoholiku, o ucieczce z rodzinnej wsi, o mężczyźnie, który dał jej dach nad głową i możliwość nauki. Jedynego mężczyznę w jej życiu. Tak, był żonaty. Ale nikomu nie zabrała miejsca.
— Ludzie oceniają po opakowaniu — powiedziałam cicho. — A do środka nie zajrzą. Nie przejmuj się, ja cię rozumiem.
Powoli między nami zrodziła się więź — cicha, ciepła, niemal rodzinna. choćby zaprosiłam Julkę na urodziny. Sąsiadki prychnęły: „I ją zaprosiłaś?” — ale same potem przyszły. W błyszczących sukienkach, z zakąskami, z nieufnością.
Julka pomagała kroić sałatki, była w spodniach i gładkiej bluzce — skromna, życzliwa. choćby Halina z Bożeną stopniowo odtajały. A gdy Julka zanuciła „Szła dzieweczka”, wszystkie zaczęły śpiewać. Pod koniec wieczoru, już po kilku kieliszkach, mąż jednej z nich komplementował wszystkie trzy. Ale nikt się nie obraził. Tego wieczoru byłyśmy prawie przyjaciółkami.
Potem zaczęło się prawdziwe życie. Julka znalazła pracę, wyszła za mąż, urodziła córeczkę. Bożena pomagała przy dziecku, Halina przynosiła żurek.
Przeszłość odeszła w niepamięć. Pozostała tylko dobra, prawdziwa kobieta o imieniu Julka — z wielkim sercem i szczerym spojrzeniem. I czy to nie jest najważniejsze?
Każdy w życiu zasługuje na szansę. Czasem wystarczy ktoś, kto powie: „Rozumiem cię”.