Zacząłem oglądać serial „The Serpent” o seryjnym mordercy, seryjnie mordującym młodzież wędrującą pół wieku temu legendarnym szlakiem hipisów, Londyn – Katmandu/Bangkok. Morderca działał naprawdę, ale jego notka w wikipedii wydała mi się ciekawsza od serialu.
Właściwie nie polecam. Twórcom zabrakło materiału na tyle godzin projekcji – w kółko ci sami ludzie robią te same miny w tych samych dekoracjach. Może zawiniła pandemia?
Sama historia jest przecież fascynująca. Charles Sobhraj był (jest) Azjo-Francuzem, który ponoć nienawidził hipisów na tle antykolonialnym, a przynajmniej tak twierdził na swoją obronę.
Faktycznie, pozytywni bohaterowie tego serialu – ofiary Sobhraja oraz dyplomaci, którzy go próbują namierzyć – nie są przecież całkiem niewinni. Belgia i Holandia, a choćby Francja, to kraje, które dziś nam się kojarzą jako ta biała lelija, ale przecież jeżeli ktoś około roku 1970 jest 50-60 letnim holenderskim czy belgijskim dyplomatą w
Trzecim Świecie to znaczy, iż prawdopodobnie uczestniczył w potwornych zbrodniach, porównywalnych do nazistowskich czy stalinowskich.
To dlatego doświadczony belgijski kolega naszego holenderskiego młodego bohatera, gdy tylko słyszy o Sobhraju, wyciąga spluwę i mówi, iż trzeba go po prostu rozwalić. prawdopodobnie nieraz już tak realizował zadania w Afryce.
Serial niestety w to wszystko nie wchodzi. Powierzchownie prześlizguje się też po dwuznacznym aspekcie „szlaku hipisów”.
Dlaczego wędrowali tam? Bo tam było tanio, za jednego dolara można było szaleć jak panisko.
A dlaczego takie było przebicie dolara czy funta w krajach skolonizowanych przez UK/USA? A no właśnie. Nie żadna niewidzialna ręka rynku, tylko całkiem widzialna ręka kolonizatora, uzbrojona w bat albo karabin.
Szlak hipisów się urwał nagle w 1979. W lutym upadł szach Iranu, w grudniu Sowieci wjechali do Afganistanu. Lądowy przejazd na trasie Londyn-Katmandu zrobił się zbyt niebezpieczny – i tak jest do dzisiaj.
O tym bym chciał zobaczyć film: o grupie hipisów w potrzasku w połowie 1979. Wpadają w panikę, nic z tego nie rozumieją, uciekają w złym kierunku – ale czy lepiej wpaść w ręce Rosjan czy islamistów?
Tam powinien być jakiś Polak (Polka?). Jako jedyna osoba w tym zjaranym towarzystwie przynajmniej pobieżnie zna rosyjski, więc w kluczowym momencie przejmuje inicjatywę…
Samo hasło „hippie trail” sprawiło jednak, iż zacząłem słuchać piosenki, którą 40 lat temu usłyszałem w „Trójce”. Słuchałem jej wtedy częściej niż codziennie, pamiętam więc, iż początkowo jej tytuł tłumaczono jako „kompletne dno” – po tygodniu ktoś się kapnął, iż to jednak „antypody”.
Tekst jest niby prosty, ale pełen idiomów, więc całe lata mi zajęło zrozumienie pojedynczych zdań. Choćby pierwszego: „traveling in a fried-out Kombi, on a hippie trail, head full of zombi”, czyli: „podróżowałem szlakiem hiposów rozlatującym się volkwagenem-ogórkiem, głowę mając pełną THC”.
Skąd też miałem w 1982 roku wiedzieć, iż smarowidło kanapkowe „vegemite” jest symbolem Australii? Lata mi zajęło zrozumienie dwuwersu „I said – do you speak-a my language? he just smiled and gave me a vegemite sandwich”.
Te wszystkie atrakcje były dla mnie teoretycznie niedostępne, chociaż… kolega z liceum wyjechał na legalną wycieczkę, wystąpił o azyl, no i słał potem pocztówki z różnych miejsc, między innymi z Indii. Trochę mu zazdrościłem, teraz już wcale.
Jako nastolatek byłem jedną wielką sprzecznością. Fascynowały mnie ruchy kontrkulturowe, uważałem siebie za anarchistę, ale jednocześnie uważałem, iż muszę najpierw skończyć studia.
Po co, skoro lubiłem piosenki, iż „no future” (i naprawdę tak myślałem). A cholera wie. Może pod hipnozą dałoby się to ze mnie wydostać.
Wtedy zazdrościłem wszelkim „dzieciom kwiatom”. Dziś im tylko współczuję – uciekali ze swoich popieprzonych rodzin w łapska jeszcze gorszych typów, Mansonów i Sobhrajów.
Już nie podziwiam, wyłącznie współczuję. Chciałbym redukować szkody, a nie propagować jako „alternatywę” dla normalnego, drobnomieszczańskiego życia.
W tym pewnym sensie na stare lata zrobiłem się konserwatywny, ale przecież sam Karol Marks też miał alergię na wszelką „bohemiczność”. Kontestacji nie lubili też myśliciele ze szkoły frankfurckiej, chociaż dziś prawicowe głupki nie znające ich pism produkują dla innych prawicowych głupków przedziwne teksty, przedstawiające Adorno i Horkheimera nieledwie jako pionierów ruchu LGBT.
To komiczne dla kogoś, kto zna ich pisma. Ale to już temat na inną notkę…