Nigdy nie jest za późno na szczęście!

newsempire24.com 1 dzień temu

Czy to już za późno na szczęście? Nie. Właśnie na czas…

Gdy Weronika przeprowadziła się do małej wsi na Podlasiu, choćby nie przypuszczała, iż zacznie się tam nowy rozdział jej życia. Domek dostała w spadku po dalekiej krewnej – stary, z pochylonym gankiem. Ale od pierwszego dnia Weronika postanowiła: będzie go remontować, zacznie wszystko od nowa. Marzyła o ciepłym domu, w którym słychać będzie śmiech, unosić się zapach bigosu i panować cisza pełna spokoju.

Pewnego dnia, kończąc przybudówkę, zobaczyła kobietę idącą od przystanku autobusowego. Wysoka, zgrabna, z jakąś miejską postawą. „Ależ kobieta…” – pomyślała Weronika. To była Danuta, sąsiadka.

Później spotkały się przypadkiem pod sklepem wiejskim.
– Słyszałam, iż to pani Weronika? A ja jestem Danuta – powiedziała, wyciągając rękę.
Tak zaczęła się ich znajomość. Danuta gwałtownie urzekła Weronikę – mądra, dobra, spokojna. Najpierw rozmawiały jak sąsiadki, potem coraz częściej, aż w końcu Weronika przyznała przed sobą: jest zakochana.

Danuta była starsza o trzy lata. Wtedy miała już pięćdziesiąt osiem lat. Przeżyła trudne życie – pracowała, sama wychowywała syna, bo z ojcem dziecka nic nie wyszło. Syn dorósł, wyjechał na studia, ożenił się, teraz mieszka z rodziną w innym województwie. Wnuczka ma już pięć lat, ale odwiedzają ich rzadko…

Danuta często siadała przy oknie i wspominała dzieciństwo. Mieli dużą rodzinę – sześcioro dzieci, rodzice i babcia. Domek malutki, pieniędzy prawie nie było. Zabawek też nie. Babcia gotowała, prała, zajmowała się młodszymi, podczas gdy rodzice harowali w polu.

Ojciec był stolarzem, przynosił pieniądze, ale często wracał podchmielony. Matka kłóciła się z nim, ale dzieci nigdy nie krzywdził. Gdy Weronika była w trzeciej klasie, ojciec niespodziewanie zmarł. Niedługo potem odeszła babcia. Matka została sama z sześciorgiem dzieci.

Od tamtego dnia Weronika straciła dzieciństwo. Została nianką dla młodszego rodzeństwa, gotowała, sprzątała, zapominając o koleżankach i zabawkach. Gdy w szkole uszkodziła rękę, spadając ze stodoły, lekarze nie zdołali jej całkowicie wyleczyć. Od tamtej pory lewa ręka słabo ją słuchała. Praca w domu stała się trudniejsza, ale nigdy nie narzekała.

W internacie, gdzie Weronika uczyła się po ósmej klasie, jakby się odmieniła. Tam po raz pierwszy ją chwalono, znalazła przyjaciółki, poczuła się potrzebna. Najbardziej lubiła szycie – pracowała jedną ręką, ale wszystko wychodziło starannie i ładnie. Nauczyciele nie wierzyli własnym oczom, koleżanki z kursu były pod wrażeniem. Dwa razy w roku przyjeżdżała do domu z własnoręcznie uszytymi prezentami dla bliskich.

Na drugim roku Weronika zakochała się w Tadeuszu. Był troskliwy, wesoły. Weronika już wyobrażała sobie, jak wyjdzie za niego za mąż… Ale gdy powiedziała o tym matce, ta zimno odparła:
– Jaką ty masz przyszłość? Ręka chora. Zostaniesz sama.

Słowa matki bolały. Stopniowo Tadeusz się oddalił. Po ukończeniu szkoły Weronika znalazła pracę, ale niedługo firmę zamknięto. Musiała wrócić do wsi. I wtedy właśnie rozpoczęło się jej prawdziwe życie.

Sąsiadem okazał się Wojciech – wdowiec, który przyjechał z innej wsi. Wysoki, krzepki, o dobrych oczach. Zaczął zabiegać o Weronikę stanowczo, ale delikatnie. Nigdy nie wspominał o jej ręce, nigdy nie patrzył z politowaniem.

Po roku oświadczył się. Płakała ze szczęścia – nie wierzyła, iż to możliwe. Że ktoś może ją pokochać tak po prostu, bezwarunkowo.

Minęło wiele lat. Wspólnie zbudowali przytulny dom, wychowali syna, przetrwali różne trudności. Weronika często gotuje teraz bigos wieczorami i czeka, aż Wojciech wróci z pola.

Tamtego wieczoru wszedł przez furtkę zmęczony, ale uśmiechnięty:
– Już po siewach. Teraz możemy trochę żyć dla siebie.

A ona tylko poprawiła ręcznik na kuchence i cicho odpowiedziała:
– Ja zawsze żyłam dla ciebie…

Idź do oryginalnego materiału