Czy to już za późno na szczęście? Nie. Właśnie w samą porę…
Kiedy Danuta przeprowadziła się do małej wioski na Podlasiu, choćby nie przypuszczała, iż zacznie tam nowy rozdział życia. Domek odziedziczyła po dalekiej krewnej – stary, z pochyloną werandą. Ale od pierwszej chwili postanowiła: odnowi go, zacznie wszystko od nowa. Marzyła o ciepłym domu, w którym słychać będzie śmiech, pachnieć będzie żurek, a cisza otuli ją spokojem i domowym ciepłem.
Pewnego dnia, kończąc przybudówkę, Danuta zobaczyła kobietę idącą od przystanku autobusowego. Wysoka, smukła, z jakąś miejską gracją. *„Co za kobieta…”* – pomyślała. To była Zofia, jej sąsiadka.
Później spotkały się przypadkiem pod sklepem wiejskim.
– Słyszałam, iż pani to Danuta? Ja jestem Zofia – powiedziała tamta, wyciągając dłoń.
Tak zaczęła się ich znajomość. Zofia gwałtownie ją oczariowała – bystra, dobra, spokojna. Najpierw rozmawiały jak sąsiadki, potem coraz częściej, aż pewnego dnia Danuta musiała przyznać przed sobą: jest zakochana.
Zofia była od niej starsza o trzy lata. Miała już wtedy pięćdziesiąt osiem. Życie nie oszczędzało ją – pracowała, sama wychowała syna, bo z ojcem chłopaka nic z tego nie wyszło. Syn dorósł, wyjechał na studia, ożenił się, teraz mieszka z rodziną w innym województwie. Wnuczka ma już pięć lat, ale odwiedzają ich rzadko…
Zofia często siadywała przy oknie i wspominała dzieciństwo. Wychowała się w wielodzietnej rodzinie – sześcioro dzieci, rodzice i babcia. Dom był malutki, pieniędzy brakowało. Zabawek też nie mieli. Babcia gotowała, prała, zajmowała się najmłodszymi, podczas gdy rodzice harowali w polach.
Ojciec był stolarzem, przynosił pieniądze, ale często wracał podchmielony. Matka się z nim kłóciła, ale nigdy nie krzywdził dzieci. Gdy Danuta była w trzeciej klasie, ojciec nagle zmarł. Niedługo potem odeszła też babcia. Matka została sama z szóstką dzieci.
Od tego dnia Danuty dzieciństwo się skończyło. Została niańką dla młodszego rodzeństwa, gotował, sprzątała, prała, zapominając o koleżankach i zabawki. Kiedy w szkole złamała rękę, spadłszy ze stodoły, lekarze nie zdołali jej w pełni wyleczyć. Od tamtej pory lewa dłoń słabo jej służyła. Praca w domu stała się ciężka, ale nigdy nie narzekała.
W internacie, do którego trafiła po ósmej klasie, jakby się odrodziła. Tam po raz pierwszy ją chwalono, znalazła przyjaciółki, poczuła się potrzebna. Uwielbiała szycie – pracowała jedną ręką, ale wszystko wychodziło dokładnie i pięknie. Nauczyciele nie wierzyli własnych oczom, koleżanki z kursu podziwiały. Dwa razy w roku przyjeżdżała do domu z samodzielnie uszytymi prezentami dla bliskich.
Na drugim roku zakochała się w Tomaszu. Był troskliwy, pełen życia. Danuta już widziała siebie jako jego żonę… Ale kiedy zwierzyła się matce, ta odpowiedziała chłodno:
– Jaką ty możesz mieć przyszłość? Ręka niezdrowa. Zostaniesz sama.
Słowa matki zabolały. Stopniowo Tomasz się oddalił. Po ukończeniu szkoły Danuta znalazła pracę, ale niedługo firmę zamknięto. Musiała wrócić na wieś. I wtedy właśnie zaczęło się jej prawdziwe życie.
Sąsiadem okazał się Jan – wdowcem, który przyjechał z innej wsi. Wysoki, krzepki, o łagodnych oczach. Zaczął zalecać się do Danuty uparcie, ale z szacunkiem. Nigdy nie mówił o jej ręce, nigdy nie patrzył z litością.
Po roku ostatecznie się oświadczył. Płakała ze szczęścia – nie wierzyła, iż to możliwe. Że ktoś może pokochać ją taką, jaką była, bez żadnych warunków.
Minęło wiele lat. Wyszli za mąż, zbudowali przytulny dom, wychowali syna, przetrwali różne burze. Danuta często gotuje teraz żurek wieczorami i czeka, aż Jan wróci z polnych prac.
Tamtego wieczoru wszedł przez furtkę zmęczony, ale uśmiechnięty:
– Już po siewach. Teraz możemy żyć dla siebie.
A ona tylko poprawiła ręcznik na kuchence i cicho odpowiedziała:
– Ja zawsze żyłam dla Ciebie…