Nigdy cię nie zapomnę
Lidia Kowalska szła do domu w rozpiętym wełnianym płaszczu, ze sfatygowaną teczką w ręce, w której leżały zeszyty uczniów. Cały wieczór miała sprawdzać wypracowania.
Dopiero co pąki na drzewach nabrzmiały, a dziś już przebiły się młode listki. Przyroda budziła się do życia pod wpływem jasnego, ciepłego słońca. Jeszcze chwila, a wszystko wokół zakwitnie.
Przechodnie witali się z Lidią Kowalską z szacunkiem. Ona odpowiadała, uśmiechając się dyskretnie. Prawie wszystkim uczyła kiedyś polskiego i literatury w szkole, teraz uczyły się u niej ich dzieci.
Była smukła jak dziewczyna, niska – z tyłu można ją było wziąć za młodą osobę. I twarz miała ładną. Tylko za kogo tu wyjść? Tak też żyła sama w małym drewnianym domku na wąskiej uliczce. Dano jej go jako służbowe mieszkanie, gdy przyjechała tu z dużego miasta jakieś dwadzieścia pięć lat temu.
Same miasteczko też było małe, bardziej przypominające osadę albo sporą wieś. Młodym specjalistom teraz dają mieszkania w ceglanych trzypiętrowych blokach. Ale niechętnie przyjeżdżają, ciągnie ich do Warszawy czy Krakowa.
Lidia Kowalska przywykła już do swojego domu i nie miała serca się z nim rozstać. W wolnych chwilach lubiła grzebać w ogródku. Gdy przyjechała, nie umiała nic, a teraz i w piecu pali, i w ziemi grzebie, i kapustę kwasi, i przetwory robi. Życie nauczyło ją wszystkiego.
Życie…
Wtedy też była wiosna. Pod oknem akademika siedzieli dwóch chłopaków i coś pisali. Nie zwróciłaby na nich uwagi, gdyby nie zaczęli się kłócić, jak się pisze jakieś słowo. Obaj byli w błędzie. Znudziły ją ich sprzeczki, wyjrzała przez okno i powiedziała, jak jest poprawnie.
Jeden z chłopaków gwałtownie się zreflektował i poprosił, żeby przeczytała całe wyjaśnienie. Lidia wyszła do nich, poprawiła błędy.
— Dzięki. Mieliśmy szczęście, iż na panią trafiliśmy. Jak pani na imię?
— Lidia.
— A ja jestem Marek. Pani będzie nauczycielką? A my pracujemy niedaleko.
— Mówi się: nauczycielka albo pedagog, wykładowczyni — poprawiła go.
Marek jej się spodobał. Przypominał niedźwiedzia. Przy nim czuła się spokojna i bezpieczna. Gdy oświadczył się, bez wahania się zgodziła.
Jego matce Lidia nie przypadła do gustu.
— Co ty z nią będziesz robił, książki czytał? Pewnie gotować choćby nie umie. Oj, namęczysz się z nią. Wziąłbyś sobie jakąś prostszą — mamrotała, gdy Lidia wyszła.
Matka nie myliła się zbytnio. Lidia umiała ugotować tylko makaron i usmażyć jajecznicę. I choćby to potrafiła zepsuć. Postawi garnek z makaronem na gazie, a sama siądzie z książką. Zacznie czytać, zapomni o wszystkim, aż nie uderzy ją zapach spalenizny.
Matka zrozumiała, iż z taką gospodynią syn umrze z głodu, a ona straci swoje garnki, i wzięła gotowanie w swoje doświadczone ręce. Lidia próbowała uczyć się od teściowej prowadzenia domu, a Marek starał się dorównać żonie, ubierał się schludnie, przestał przeklinać. Ogólnie żyli sobie dobrze.
Rok później urodził im się syn, spokojny i zrównoważony jak ojciec. Wcześnie, oczywiście. Ale później, gdy Lidia wróci do pracy, będzie trudniej. Jak wziąć urlop macierzyński w środku roku szkolnego? A tak – załatwione.
Teściowa coraz częściej marudziła synowi, nie krępując się obecności Lidi, iż ożenił się z nieudacznikiem. Lidia znosiła to w milczeniu. Tylko nocami żaliła się mężowi, iż jego matka jej nie lubi.
— Najważniejsze, iż ja cię kocham — mówił Marek i całował żonę.
Lidia paliła się do pracy. Gdy więc Jurek podrósł, postanowiła oddać go do żłobka.
— Co ty! Zepsujesz dziecko. Ja z nim zostanę — oświadczyła i rzuciła pracę.
Lidia była jej wdzięczna. Wieczorami do późna sprawdzała zeszyty, przygotowywała się do lekcji. Teściowa wzdychała i głośno wyrażała swoją niechęć do synowej.
Czy wpływ matki zrobił swoje, czy Marek znudził się dostosowywaniem do żony, ale zaczął częściej znikać z domu. W jego ubiorze pojawił się niedbały styl, a w rozmowie – wulgaryzmy. W łóżku nie dotykał żony.
O tym, iż Marek ma kochankę, złośliwie poinformowała teściowa. Okazała się nią sprzedawczyni z pobliskiego sklepu – postawna, z włosami farbowanymi na rudo i mocno podkreślonymi oczami. Nie próbowała go wychowywać ani zmieniać. Karmiła go na zabój deficytowymi produktami.
Lidia zapytała Marka wprost, czy to prawda.
— Przepraszam, ale jesteśmy różni — powiedział, unikając jej spojrzenia.
Lidia poszła do Kuratorium Oświaty, wytłumaczyła sytuację i poprosiła o przeniesienie do innego miasta w województwie.
Środek roku, wszystkie etaty zajęte. Ale znalazło się miejsce. Trzy miesiące wcześniej z małego miasteczka uciekła świeżo upieczona absolwentka pedagogiki. Tam też obiecali mieszkanie. Lidia od razu się zgodziła, wzięła skierowanie, syna i wyjechała.
Stare polskie miasteczko bardziej przypominało wieś. Mieszkalnym służbowym okazał się drewniany domek z resztkami rozkradzionego stosu drewna przy pochylonym drewutni. Przezwyciężywszy strach i rozpacz, Lidia nauczyła się palić w piecu, kopać w ogródku i obywać bez ciepłej wody z hydrantLidia spojrzała w lustro, pogładziła siwe włosy i postanowiła, iż już nigdy nie pozwoli, by czyjeś odejście zgasło w niej światło na dobre.