W kuchni unosił się zapach kotletów, gdy nagle otworzyły się drzwi wejściowe – córki Julii wróciły do domu. Były u babci i powinny być szczęśliwe, ale zamiast euforii na ich twarzach malowała się uraza.
— Mamo, babcia nas nie kocha! — powiedziały chórem Lena i Wiola.
Julia wyszła do przedpokoju, wycierając ręce w ścierkę.
— Dlaczego tak myślicie?
Dziewczynki wymieniły się spojrzeniami, aż w końcu jedna zaczęła opowiadać. Babcia pozwalała Igorowi i Kasi – dzieciom cioci – biegać, skakać i jeść, na co miały ochotę. Im natomiast zabraniała hałasować, słodyczy, choćby czekoladek. Tamtych odprowadzała na przystanek, a im po prostu zatrzasnęła drzwi przed nosem.
Julia zastygła. Wiedziała, iż jej teściowa, Rozalia Pawłowna, nie była zbyt czułą kobietą, ale nie sądziła, iż sprawa zaszła tak daleko.
Ich relacje zawsze były neutralne – ani bliskie, ani wrogie. Wszystko zmieniło się, gdy siostra męża, Małgorzata, urodziła dzieci. Wtedy babcia niemal oślepła z miłości. Godzinami opowiadała wszystkim, jacy to mądralińscy, jak podobni do matki.
Gdy Julia i jej mąż, Igor, doczekali się bliźniaczek, Rozalia Pawłowna tylko wzruszyła ramionami:
— Od razu dwoje? No, no… Z dwójką sobie nie poradzę.
— I nie prosimy — odciął się Igor.
— Lepiej byś Małgosi pomógł… Ona ma przecież malutkie…
— A czy nasze to nie dzieci? — nie wytrzymała Julia.
— Brat powinien wspierać siostrę — rzuciła teściowa lodowatym tonem.
Wtedy Julia zrozumiała, iż nie ma co liczyć na pomoc. Na szczęście jej własna matka była blisko, jeździła przez całe miasto, pomagała, jak umiała.
Rozalia Pawłowna zaś wciąż zachwycała się Igorem i Kasią, przy każdej okazji podkreślając: „Oto wnuki mojej córki!”.
A o dzieciach syna… jeżeli już zapytała, machała ręką: „Jakoś tam sobie radzą…”
Z czasem zauważyli to choćby znajomi. Gdy pewnego dnia Rozalia Pawłowna w gniewie rzuciła: „A kto wie, czy to w ogóle moje wnuczki, skoro tylko na syna zapisane…”, te słowa dotarły do Igora. Wpadł w szał. Przyjechał do matki, żądając wyjaśnień. Ta się tłumaczyła, ale nie na długo starczyło jej pokory.
Za każdym razem, gdy odwiedzali teściową, wracali z ciężarem na sercu. Wieczne pretensje: dziewczynki hałasują, słodycze bez pozwolenia, babci źle – ciśnienie. I od razu porównanie z „idealnymi” wnukami.
Gdy Igor i Kasia wyjeżdżali, babcia odprowadzała ich osobiście, wręczała prezenty, a Lenę i Wiolę wysłała przez pustkowie, gdzie wałęsały się bezpańskie psy. Sześciolatki. Same. Bez ostrzeżenia. To była ostatnia kropla.
Igor zadzwonił do matki.
— Mamo, czujesz się źle?
— Skąd ci to przyszło do głowy?
— To po co wysłałaś dzieci same? Tam pustkowie, psy!
— Trzeba uczyć samodzielności od małego.
— One mają po sześć lat! Dzieci Małgosi nigdy same nie chodzą!
— A ty śmiesz mnie oskarżać?! To wszystko wina twojej żony…
I rzuciła słuchawkę.
Minęły lata. Dziewczynki podrosły, już w szóstej klasie. Rozalia Pawłowna zachorowała. Przypomniała sobie o „zapasowych” wnuczkach. Zadzwoniła do syna:
— Niech Lena i Wiola przyjadą, posprzątają. Co to za dzieci, iż babci nie pomagają?
— A ty przypomnij sobie, dlaczego do ciebie nie jeżdżą — spokojnie odparł Igor. — Masz ulubione wnuki – do nich się zwróć.
Rozwścieczona, Rozalia Pawłowna wykręciła numer do Julii:
— Masz obowiązek! Jestem ich babcią!
— A ty dawno ich tak nie nazywałaś. Masz córkę i „prawdziwe” wnuki. Na nich licz.
Kasia odparła: „Dużo lekcji, babciu”. Igor oświadczył: „Nie jestem sprzątaczką”. Rozalia Pawłowna została sama, w ciszy. Dopiero teraz zrozumiała, iż miłości nie da się dzielić. Ale było już za późno.
Z własnego doświadczenia wiem – serce, które skąpi czułości, zbiera tylko zimny wiatr samotności.