**Pamiętnikowe zapiski**
Goście zjawili się niespodziewanie, a Halina tylko się skrzywiła. Syna ucieszyła widok, ale ta „ważka”, która wokół Michała się kręci… A on? Głuptak, rozmarzony jak cielę, tfu.
— Mamo, cześć! Przyjechaliśmy z Irenką w odwiedziny!
— Widzę… — Halina objęła syna, uśmiechając się kwaśno.
— Mamusiu… mamy dobrą nowinę!
— Jaką taką?
— Złożyliśmy papiery! Tadaaam!
— Ojej, tak wcześnie?
— Co znaczy „wcześnie”? Mamo, o co ci chodzi? Już rok jesteśmy razem, czas się ustatkować.
— No cóż… skona złożyli, to złożyli. Rozgośćcie się. Muszę lecieć do sklepu, coś kupię.
Halina potrzebowała odetchnąć, pobyć sama. Jak to się stało, iż jej Miś, jej niedźwiadek, dorósł, wyjechał do Warszawy i teraz tam żyje, pracuje, a teraz się żeni…
— Mamo, jaki sklep? Przywieźliśmy pełno jedzenia!
Halina usiadła, opuszczając ręce. Chciało jej się płakać, położyć na łóżko, jak za dzieciństwa, zwiniętą w kłębek. Ta „ważka” — tak nazywała narzeczoną syna — kompletnie jej nie odpowiada. Za ruchliwa, za głośna. Michałowi potrzeba spokojnej dziewczyny, miejscowej.
A weźmy Anię Kowalską — jaka dziewczyna! Spokojna, gospodarna, skończyła księgowość, pracuje, do biblioteki chodzi. Siedzieli w szkole w jednej ławce! Czemu jej nie wziął? Mogliby mieszkać w mieście, a przyjeżdżać do domu, wnuki wozić. Kowalscy to porządni ludzie, z takimi się spowinowacić to zaszczyt. A on co wymyślił? Jakąś „warszawiankę” znalazł i się z nią nosi jak z wymalowaną torbą. Tfu, oczy by nie patrzyły.
Młodzi rozłożyli zakupy — szynki, kiełbasy, wędliny, owoce… Trzeba miejsce w lodówce zrobić, na specjalną okazję. Jutro trzeba coś ugotować, rodzinę i sąsiadów zaprosić. A gdzie ten Genek znowu? Obiad dawno, a on pewnie w polowej stołówce. No ale skoro mu tam smakuje…
— Maaamo, pójdziemy nad jezioro!
— Idźcie, co wam tam…
Nad jezioreczko jej się zachciało! Gdyby przyjechał sam, może by w ogródku pomógł, ojcu coś zdziałał. A z tą księżniczką — na wodę im się zebrało.
Cały dzień Halina kręciła się jak wrzeciono. Na jutro zaprosiła ludzi, żeby zaręczyny odhuczeć. Padła ze zmęczenia, przymknęła oczy na chwilę… aż tu nagle:
— Co wy tu robicie?!
— Mamo, kolację szykujemy, chcieliśmy pomóc.
— Kolację?! A po co wam odświętna zastawa? Są miski w szafce, kubki… Genek, ty nic nie mówisz?!
— A co mam gadać? Dobrze robią. Po co ta zastawa staje, kurzem się pokrywa?
— Zwarjowaliście?! Oj, ojojoj… a te kieliszki kryształowe, salaterki… Co się dzieje?!
— Mamo, co się dzieje? Stołujemy się odświętnie, rodzinnie, a ty płaczesz o salaterki i kieliszki?
Halina machnęła ręką i wyszła. Kątem oka widziała, jak ta „ważka” kroi przywiezione wędliny. Szkoda… na specjalną okazję odkładała.
— Mamo, przebierz się i chodź do stołu! — wołał syn.
Wyszła… i oczy jej wyszły na wierzch. Nowy obrus, kieliszki do wina… Porcelana, nad którą lata się trzęsła — a oni wyciągnęli wszystko. A Genek? W nowej koszuli, spodniach od święta…
— Halina, no rany, przebierz się! Święto przecież, syn z dziewczyną przyjechał!
— Z… jaką dziewczyną? — warknęła przez zęby.
Mich podszedł, wziął ją za ręce, ale wyrwała się. Krzyczała, iż to jej dom i ona tu rządzi. O zastawę wziętą bez pytania, o wędliny, które chciała zachować…
— Dosyć! — Genek walnął pięścią w stół. — Gdzie u mnie siedzi twój „specjalny przypadek”? — uderzył się w gardło. — Wierzysz?
Całe życie jemy z brzydkich misek, pijemy z przedwojennych kubków, a teraz mamy trzy komplety porcelany! Sto lat kurzą się, a my żyjemy jak dziady. Halina, to NASZ dom. Michał ma takie prawa jak my. Synu, wyciągnij ten dywan — w kącie zwinięty, pewno mole go zjadły. A ty, Halina, idź się przebrać. Szafa pęka od ubrań, a ty chodzisz jak niedorobiona.
Halina stała, mrugając. W końcu poszła… i włożyła najlepszą sukienkę, złote kolczyki, pończochy i pantofle.
Wpadła ciotka Lucyna, sąsiadka:
— Ojej, kto umarł?
— Tfu na ciebie! — warknęła Halina. — Siadaj, Michał z… — ledwo powstrzymała „ważkę» — z przyszłą córką przyjechał.
— Halina, nie kłamiesz? Nikt nie umarł? Twoja matka dziś tylko raz przez próg przeszła?
— Ciotka, co ty pleciesz? Jedz, pij — to dzieci przywiozły, kiełbasę.
— Patrzcie… A ja nieodświętna.
— Jutro się ubierzesz — rzekł Genek. — Jutro świętujemy.
Ciotka gwałtownie wstała i pobiegła po wsi opowiadać, jak Halina z Genkiem oszaleli: jedzą z porcelany, piją z kryształem, on w koszuli od ślubu, ona w aksamitnej sukni…
Gdy się już mieli kłaść, wtargnęła matka Haliny. Zobaczyła obrus, serwis…
— Co to?! — zawyła. — Zwarjowałaś?!
— Teściowo, idź do domu i tam rządź! Tu mój dom!
— Pijany jesteś?! Halina, ty w nowej koszuli noczą?!
— Mamo, zabierzesz te talerze, to więcej tu nie wrócisz.
— Co?!
— Słyszałaś. U siebie rządź. Chodzimy jak obdartusy, jemy z brzydkich naczyń. A dziś piliśmy herbatę z porcelany — raj, nie to co z kubka.
Nazajutrz wieczorem dom był pełen gości. Wszyscy chcieli zobaczyć odważnych Halinę i Genka, którzy zamiast odkładać wszystko „na potem”, wyciągnęli zastawę.
— Wódka z kryształu lepsza, co, Ludka? — śmiał się kum Piotr.
— Dam ci wódkę!
— No weźcie się nie pyskujcie! Pijemy, świętujemy!
I takHalina westchnęła i pomyślała, iż może jednak ten “szczególny dzień” nadszedł już dawno, tylko ona zbyt długo go nie zauważała.