Goście przyjechali nagle. Halina skrzywiła się, ciesząc się z syna, ale ta ważka, która wokół Miśka krąży, a on… gapi się jak cielę, usta rozchylone, tfu.
– Mamo, cześć, przyjechaliśmy z Irenką w odwiedziny.
– No widzę – mówi Halina, obejmując syna i krzywiąc się w wymuszonym uśmiechu.
– Mamusiu… mamy radosną nowinę.
– Jakąże to?
– Złożyliśmy wniosek, ta-daaam!
– Ojej, a co tak wcześnie?
– Jak to wcześnie? Mamo, o co ci chodzi? Już rok jesteśmy razem, postanowiliśmy się pobrać.
– No cóż, skoro złożyliście, to złożyliście, rozgośćcie się, ja muszę biec do sklepu, coś kupić.
Halina potrzebowała ochłonąć, pobyć sama. Jak to się stało, iż Miś, jej niedźwiadek, wyrósł, wyjechał do dużego miasta, żyje własnym życiem, pracuje, a teraz się żeni…
– Mamo, jaki sklep?! Przywieźliśmy pełno jedzenia, całą kupę!
Halina usiadła, opuszczając ręce ze zmęczeniem. Chciało jej się płakać, położyć na łóżku jak dziecko, zwinąć się w kłębek i szlochać.
Ta ważka – tak nazywała Halina narzeczoną syna – zupełnie jej nie leży. Choćby nie wiem co. Jakaś nadpobudliwa. Miśkowi przydałaby się spokojna dziewczyna, miejscowa.
Na przykład Ania Słowik – jakaż to dobra dziewczyna, stateczna, gospodarna, księgowa, pracuje, do biblioteki chodzi. W szkole razem siedzieli, czemu by jej nie wziąć za żonę?
I mogliby mieszkać w mieście, a przyjeżdżaliby do domu, wnuki przywozili. Słowikowie to porządni ludzie, z takimi spowinowacić się to honor. A on co wymyślił? Jakąś miejską fircycę znalazł i łazi z nią jak z malowaną lalką, tfu, oczyby nie patrzyły. Oczywiście, chłopaka omamiła, ta ważka.
Młodzi wyłożyli zakupy – cóż tu już mówić, różne wędliny, kiełbasy, sery, owoce, ojej, trzeba miejsce zrobić, wstawić do lodówki na specjalną okazję.
Trzeba coś przygotować na jutro, sąsiadów i rodzinę zaprosić, tak już musi być. Chociaż może i ślubu nie będzie, ale tak trzeba.
Gdzie znowu ten Heniek? Obiad już dawno, czy znów w stołówce polowej jadł? No cóż, niech tam, biegnę zbierać, co trzeba.
– Maaamo, pobiegniemy nad rzeczkę.
– Biegajcie, co mi do was…
Nad rzeczkę jej się zachciało, ta miejska pannica. Gdyby przyjechał sam, to i w ogródku by popracował, ojcu pomógł, a z tą księżniczką – siedzą, woda im w głowie…
Cały dzień kręciła się Halina jak wiewiórka w kołowrotku. Na jutro ludzi zaprosiła, zaręczyny ogłosić. Zmęczyła się, położyła choć na pięć minut. Zda się, ledwie oczy zamknęła, a tu – Jezuuu, co się dzieje?!
– A wy co tu robicie? Co?!
– Mamo, no kolację szykujemy, chcieliśmy pomóc, gdy ty odpoczywasz.
– Kolację? A skąd wzięliście odświętną zastawę? Tam w szafce są miski, kubki, łyżki! Heniek, a ty co, milczysz?!
– A co ja? Dobrze robią, po co ta zastawa ma stać, kurzyć się?
– Oszaleliście?! Jak to tak?! Oj, ojej… i kieliszki kryształowe, i salaterki, co się tu wyprawia?!
– Mamo, co się dzieje? My nakrywamy do stołu, rodzinną kolację szykujemy, a ty płaczesz przez jakieś salaterki i kieliszki?!
Halina machnęła ręką i wyszła do pokoju, kątem oka widząc, jak ta ważka rozkłada przywiezione przysmaki.
A ona chowała je na specjalną okazję… Smutno pomyślała Halina i westchnąwszy, poszła do pokoju – niby po co?
– Mamo, przebierz się i chodź do stołu! – woła syn.
Wyszła… Jezu, i nowy obrus wyciągnęli, ojej, i kieliszki do wina, ojej, ojej, co się dzieje… Latami stała ta porcelana, drżała nad nią, a oni…
Wystawili wszystko… Heniek, no Heniek, patrzcie na niego… Wystroił się, nową koszulę wciągnął, którą zakładał może trzy razy, nowe spodnie, zupełnie oszalał?!
– Halina, no ja cieęę, idź się przebierz, no, święto przecież, syn z córką przyjechał!
– Z… jaką córką? – warknęła przez zęby. – Zupełnie cię pogięło?
– Mamo, no co ty? – syn podszedł do matki, wziął ją za ręce, ale wyrwała się, wpadła w szał i zaczęła krzyczeć, iż to jej dom i tu ona ustala porządek.
Darła się o zastawę, którą wzięli bez pytania, o przysmaki, które dzieci przywiozły w prezencie, a ona chciała je zachować na szczególną okazję…
– A ty co, matka, rozwrzeszczałaś się?! – Heniek uderzył pięścią w stół. – Gdzie u mnie siedzi twoja szczególna okazja?! – uderzył krawędzią dłoni w gardło. – Wierzysz, nie?
Co to w końcu jest, chodzimy jak obdartusy, jemy z jakichś psich misek, pijemy z przedwojennych kubków, a mamy trzy komplety zastawy, trzy!!! Stoją bez użytku, a my jemy z misek…
To nasze, Halka, nie twoje, żyjemy razem, a Miś to też nasz syn, rozumiesz? I ma takie samo prawo używać wszystkiego. Dawaj, synku, rozłóżmy ten dywan, stoi w kącie zwinięty na specjalną okazję. Już pewno mole go zeżarły.
A ty marsz, przebierz się w tę nową sukienkę, szafa pęka od ciuchów, a ty chodzisz jak żebraczka.
Stoi Halina, oczami mruga, aż nagle poszła i… włożyła najlepszą suknię, złote kolczyki, pantofle i pończochy. Ot, tak…
Wpadła ciotka Haliny, babcia Leokadia – co za cuda? Halka wystrojona jak panienka młoda, Heniek w garniturze, Miś z jakąś dziewczyną…
– A co to? Ktoś umarł?
– Tfu na ciebie, co pleciesz, chrzestna! – poderwała się Halina. – Siadaj, Miś z… – o mało nie wyrwało jej się „ważką”, ale się powstrzymała – z przyszłą córką. A ty wchodź, siadaj, siadaj.
– Halka – staruszka podejrzliwie zmrużyła oczy – nie kłamiesz?Halina westchnęła głęboko, popatrzyła na rozbawionych gości, błyszczącą zastawę i nagle uśmiechnęła się szeroko, bo zrozumiała, iż ten właśnie wieczór – pełny śmiechu, światła i nowej nadziei – był tym wyjątkowym dniem, na który czekała całe życie.