Było to tak, iż czasem wróg w domu nie jest obcym człowiekiem, ale teściową o miłym uśmiechu i z pojemnikiem podejrzanych kotletów. Nazywam się Ewa, jestem zamężna od dwóch lat, i jak to mówią, wszystko między nami było wspaniale… dopóki jego mama nie zaczęła “rozgrzewać naszego ogniska” zbyt często. I to z takim uporem, iż choćby listonosz zaglądał rzadziej niż ona.
Stałam w kuchni, przeglądając zawartość szafek, gdy nagle – dzwonek do drzwi. Otworzyłam. Oczywiście, kto by inny – Helena Zygmuntówna, moja teściowa.
— Ewuniu, dzień dobry! Zrobiłam wam kotleciki! Z sandacza! Świeżutkie! — wyciągnęła plastikowy pojemnik z triumfem.
Westchnęłam. Oboje z mężem nie cierpimy ryby od dziecka. Mnie w przedszkolu nią karmiono bez końca, a jego ojciec był wędkarzem, więc w młodości omal nie wyrosły mu skrzele od ciągłego jedzenia dorsza i karpi. Mówiliśmy o tym. Nie raz. Ale teściowa jakby umyślnie to ignorowała.
— Heleno Zygmuntówno, my nie jemy ryby… Przecież pani wie.
— No ale nie wyrzucać przecież! Może się komuś przydadzą! — tłumaczyła się.
Lecz chodziło nie tylko o te pechowe kotlety. Przychodziła coraz częściej. Bez zapowiedzi. Bez pukania. Wpadała jak u siebie i zaczynała swoje “rewizje”:
— O, co to za ser? Nie jadłam takiego, odkroję sobie kawałek. I wędlinki trochę wezmę, i tak pójdziesz do sklepu. A ja wam, przy okazji, rybkę przyniosłam – trzeba się dzielić!
Z każdą wizytą jej apetyty rosły. Aż pewnego dnia pojawiła się nie sama, ale z koleżanką. Bez telefonu. Bez pytania.
— Byłyśmy w przychodni, pomyślałyśmy, iż wpadniemy się ogrzać. Poczęstujesz nas kawką?
Gdy ja stałam w osłupieniu w progu, teściowa już swobodnie grzebała w lodówce, wyjmując konfiturę, ser, ciastka, a jej koleżanka rozsiadała się wygodnie przy stole.
Czułam się obca we własnym domu. Mąż tylko rozkładał ręce – “mama taka dobra”. Dobra? Widziałam, jak chowa pod płaszczem naszego ananasa. To nie była pomoc ani troska – to była bezczelna okupacja.
Wtedy wpadłam na plan. Delikatny, ale skuteczny. Następnego dnia zabrałam przyjaciółkę Kasię, kupiłyśmy najostrzejsze śledzie, jakie znalazłyśmy, i bez zapowiedzi poszłyśmy do Heleny Zygmuntówny.
— Dzień dobry, byłyśmy w pobliżu, to pomyślałyśmy, iż wpadniemy! Przyniosłyśmy śledziki – spróbujcie! — uśmiechnęłam się, wręczając jej pojemnik.
Teściowa zbladła. Nie znosiła śledzi. Raz spróbowała i od tamtej pory nazywała je “rozpuszczonymi ościami w occie”.
— Rozgośćcie się, sama zobaczę, co u was smacznego — rzekłam, kierując się w stronę jej kuchennej szafki.
Wyjęłam bigos, sałatkę jarzynową, sernik – wszystko na stół. Kasia już chichotała pod nosem.
— Helenko Zygmuntówno, nie ma pani nic przeciwko? Przecież ja wam śledzie przyniosłam, trzeba się wymienić! — dodałam z udawaną niewinnością.
Teściowa siedziała jak skamieniała. Nie mogła znaleźć słów. Widać było, iż zrozumiała. Zrozumiała, jak to jest, gdy ktoś w twoim domu gospodarzy bez pytania.
Wyszłyśmy, dziękując za “ciepłe przyjęcie”, i obiecałam, iż będziemy wpadać częściej.
Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Teściowa dzwoni zawczasu, jej wizyty stały się rzadkie i pełne skromności. choćby zaczęła przynosić to, co naprawdę lubimy. I zero ryby. Czasem naprawdę – nie trzeba się kłócić. Wystarczy pokazać komuś lustro.