Niepokorna
Zosia od dziecka marzyła, by zostać lekarką. Mieszkała z rodzicami w małej wsi, do szkoły biegała trzy kilometry do sąsiedniej wioski. Tam była szkoła, przychodnia, poczta i aż trzy sklepy.
Szkoła była duża i nowa, dziewczyna uczyła się z zapałem, wszystko przychodziło jej łatwo, kończyła piątą klasę.
– Zośka, wstawaj, co ty się tak wylegujesz? – krzyknęła matka, wchodząc do domu z wiadrem pełnym świeżo udojonego mleka. – Spóźnisz się do szkoły, obudziłam cię, gdy szłam do obory.
– Ojej, mamo, racja! – zerwała się Zosia i w dwie minuty umyła się, ubrała, chwyciła tornister i wyleciała z domu bez śniadania. Katarzyna ledwo zdążyła zawinąć parę racuchów i wepchnąć jej je do ręki.
Biec trzy kilometry do szkoły – to nie żarty. Pędziła, licząc słupy telegraficzne, sama, bo inne dzieci już dawno były w szkole. Zmęczona, zwalniała, by po chwili znów biec.
– Spóźnię się, na pewno spóźnię – martwiła się.
Wpadła do szkoły wraz z dzwonkiem, gwałtownie wspięła się na drugie piętro i wbiegła do klasy. Ledwo zdążyła usiąść, gdy weszła pani Bożena – nauczycielka języka polskiego.
– Zocha, co ty, jakby cię wilki goniły? – spytała Kasia, sąsiadka z ławki. – Przespałaś się czy co? Nigdy ci się to nie zdarza.
– No, przespałam – szepnęła koleżance i zaczęła się lekcja.
Tego dnia w szkole wszystko było jak zwykle. Zosia odrobiła lekcje, wreszcie skończyły się zajęcia i wróciła do domu z koleżankami. Potem dogonili je chłopcy, popychali się, żartowali – wesoło doszli do wsi.
Otworzyła dom kluczem schowanym pod progiem, zdjęła buty w przedpokoju i wpadła do środka. zwykle o tej porze nikogo nie było – ojciec w pracy, matka też, pracowała na poczcie. Właśnie chciała pójść do swojego pokoju, gdy usłyszała z małego pokoiku przeraźliwy kaszel. Zamarła w miejscu.
– Kto to? – przemknęło jej przez głowę. – Domowik czy co? Mama kiedyś opowiadała o domowikach, ale Zosia się śmiała, nie wierzyła w takie rzeczy.
Wpadła do swojego pokoju i zamknęła drzwi. Przez całe przebieranie się nasłuchiwała. Gdy tylko otworzyła drzwi, by wyjść do kuchni, znów usłyszała kaszel – wyraźnie męski.
– Tata w pracy, wyjeżdża wcześnie… Kto to może być? – Bała się zajrzeć, przejście do pokoju było zasłonięte kotarą, z daleka nic nie widziała.
Ledwo coś przekąsiła i wybiegła z domu, mając nadzieję spotkać matkę, która roznosiła listy. Rozejrzała się po ulicy – nikogo nie było. Usiadła na ławce. Obok przechodził Wojtek, sąsiad z siódmej klasy, czasem razem chodzili do szkoły.
– Wojtek! – zawołała, machając ręką. – Chodź tu!
– Co tam? – spytał. – O co chodzi?
– Wojtek, u nas w domu ktoś kaszle, boję się. Rodziców nie ma.
– Jak to kaszle? Kto?
– No właśnie, nie wiem. Jak wychodziłam, nikogo nie było. A teraz słyszę kaszel. Boję się tam zajrzeć, chodź ze mną, dobrze?
– No dobra – zgodził się Wojtek i weszli razem.
Nasłuchiwali – cisza. Zosia wskazała na kotarę. Wojtek pociągnął ją i zajrzeli do środka. Na łóżku leżał wychudzony mężczyzna, skóra i kości.
– Dzień dobry, a pan kim jest? – spytała Zosia, chowając się za plecami Wojtka.
– Dzień dobry – zachrypiał. – Jestem Grzegorz, twój wujek.
Zosia nie znała żadnego Grzegorza. Zasłonili kotarę i wyszli.
– No widzisz, twój wujek, a ty się bałaś. No to ja spadam, mama na mnie czeka.
Zosia ledwo doczekała się powrotu matki i zaczęła ją wypytywać o wujka.
– To twój wujek Grześ, mój młodszy brat. Siedział długo w więzieniu, teraz wrócił, cały chory. Nie pamiętasz go, byłaś mała, gdy go ostatnio widziałaś.
Ledwo doszedł, a twój ojciec powiedział: „Niech u nas pobędzie, niech dojdzie do siebie, może ziołami go podleczymy”. Ale nie wiem, chyba nie ma dla niego nadziei.
Grześ, młodszy brat Katarzyny, dorastał jako urwis i rozrabiaka. Gdy miał szesnaście lat, z kumplami włamał się do sklepu w sąsiedniej wsi, do której biegali do szkoły. W kasie nie było pieniędzy, ale ukradli cukierki, ciastka, papierosy i wódkę. Schowali to w opuszczonej leśnej chacie i upili się. gwałtownie ich złapali i Grześ dostał trzy lata w poprawczaku, potem trafił do więzienia dla dorosłych. Odsiadując wyrok, narozrabiał jeszcze więcej. I teraz wrócił – ledwo żywy, w wieku dwudziestu pięciu lat.
Zosia długo nie mogła zasnąć, słysząc kaszel wujka. Przypomniała sobie, iż w wiosce, gdzie była szkoła, mieszka babcia Bronisława, którą nazywali zielarką. Leczyła wszystkie choroby ziołami.
– Trzeba po szkole do niej zajrzeć – myślała Zosia. – Może doradzi jakieś zioła.
Po lekcjach poszła do babci.
– Dzień dobry, babciu Broniu, muszę uratować wujka Grzesia, jest bardzo chory, może choćby umrzeć.
Staruszka posadziła ją przy stole, nalała herbaty, podsunęła talerz z pierogami.
– No, kochanie, opowiadaj, co tam się dzieje – Zosia opowiedziała wszystko szczegółowo.
Bronisława wysłuchała, wstała, wyjęła z półek jakieś torebki i woreczki, potem coś zapisała ołówkiem na kartce.
– Masz, kochanie, wszystko rozpisałam, co i jak zaparzać, jak podawać. Tu wszystkie torebki są podpisane.
– Dziękuję, babciu – podziękowała staruszce. – Tak zrobimy.
Przyleciała do domu, niedługo wróciła matka.
– Mamo, patrz, co przyniosłam od babci Broni. Będziemy leczyć wujka Grzesia, zaparzać mu ziółka. Babcia dała jeszcze słoiczek miodu. Ja sama się nim zajmę.
Katarzyna skinęła głową, jakby mówiła „rób, co chcesz”, ale nic nie powiedziała – nie wierzyła w te zioła.
Każdego ranka ZosiaZosia codziennie wstawała wcześniej, parzyła zioła i zostawiała je Grzesiowi na stołku przy łóżku, a on powoli nabierał sił, aż w końcu pewnego dnia uśmiechnął się szeroko i powiedział: “Dzięki tobie, Zośka, znowu czuję, iż chcę żyć”.