Chciałam zorganizować spokojną kolację ze znajomymi — niespodziewany gość zmienił wieczór w koszmar.
Ten posiłek miał być symbolem małego zwycięstwa — świętowaniem mojej niedawnej awansji. Zaplanowałam wszystko do najmniejszego szczegółu: menu, wino, zastawę, choćby playlistę z nastrojową muzyką. Marzyłam o czymś serdecznym, kameralnym. Bez przepychu, ale z klasą. Po prostu zebrać bliskich, pośmiać się, pogadać, poczuć, iż życie to nie tylko praca i rachunki, ale też przyjemności.
Zaprosiłam tylko pięć osób: moją najlepszą przyjaciółkę Kasię z mężem Jackiem, starego znajomego z uniwerku Tomka oraz koleżankę z pracy, z którą ostatnio się zżyłyśmy — Anię. Wszyscy się znali, atmosfera zapowiadała się przytulnie, bez żadnych krępujących formalności. Chciałam, żeby każdy czuł się jak u siebie.
Wieczór zaczął się idealnie. Na stole stały przekąski — bruschetty, faszerowane pieczarki, różne sery. Goście przyszli punktualnie, elegancko ubrani i w świetnych humorach. Wino lało się gładko, rozmowy płynęły naturalnie — Kasia z Anią dyskutowały o podróżach, Tomek opowiwał dowcipne historie z nowej pracy. Siedziałam i uśmiechałam się: wszystko szło zgodnie z planem.
Aż nagle rozległo się pukanie do drzwi.
Zdziwiłam się — wszyscy zaproszeni już tu byli. Może sąsiad albo kurier się pomylił? Otwieram… a tam stoi nieznajomy facet i od progu rzuca:
— Cześć! Jestem Marek, przyjaciel Kasi. Powiedziała, iż mogę wpaść. Nie będzie problemu, co?
I bez czekania na odpowiedź wszedł do środka.
Zamarłam. Kasia nigdy nie wspominała o żadnym Marku. Spojrzałam na nią pytająco — spuściła wzrok i szepnęła:
— No… jakoś tak mu się wygadałam, a on sam się naciągnął…
Z trudem powstrzymałam irytację. Ale postanowiłam nie psuć wieczoru. Udawałam, iż wszystko gra, nalałam Markowi wina, przedstawiłam go reszcie. Wszyscy wymienili znaczące spojrzenia, ale skinęli głowami. Staraliśmy się być uprzejmi.
Jednak gwałtownie stało się jasne: to był ten typ gościa, którego nie powinno być na żadnej kolacji.
Marek gadał bez przerwy, nie słuchał nikogo, ciągle przerywał, rzucał nieodpowiednie żarty i śmiał się najgłośniej ze swoich własnych słów. Wino w jego kieliszku znikało najszybciej, a razem z nim — cały jego resztki taktu.
Kasia wyraźnie się skuliła. Próbowała się uśmiechać, ale wyglądała, jakby chciała zapaść się pod ziemię. Jacek milczał pochmurnie, Tomek przewracał oczami, a Ania ledwo powstrzymywała się, żeby nie wyjść.
Kulminacją był moment, gdy Marek nagle wstał i, zataczając się, wzniósł toast:
— Za przyjaźń… i nowe znajomości! — krzyknął. — Choć szczerze mówiąc, nie wiem, jak wy w ogóle wytrzymujecie z Kasią. Fajna jest, ale straszna maruda!
Powietrze w pokoju zamarło. Kasia zbladła, Jacek naprężył się jak struna, Tomek się zakrztusił, a Ania o mało nie upuściła kieliszka.
— Marek, przestań — szepnęła Kasia, ledwo powstrzymując łzy.
— No co wy, taka powaga? Luz, ludzie! — machnął ręką.
I wtedy moja cierpliwość się skończyła.
Wstałam i, patrząc mu prosto w oczy, powiedziałam spokojnie, ale stanowczo:
— Marek, dzięki, iż wpadłeś. Ale już czas iść. Przeszkadzasz. Wszystkim.
Rozśmiał się:
— Serio? Ja wam przeszkadzam? No bez jaj, Magda!
— Mówię poważnie. Wyjdź.
Podeszłam i wskazałam drzwi. W pokoju zrobiło się cicho jak w teatrze przed burmową sceną. Wszyscy milczeli. choćby Marek zrozumiał, iż dyskusja nie ma sensu. Wzruszył ramionami i wyszedł.
Zamknęłam drzwi. Wzięłam głęboki oddech. Obróciłam się do przyjaciół.
— Przepraszam. Naprawdę nie wiedziałam, iż przyjdzie. Nie tak to miało wyglądać.
Kasia, z zaczerwienionymi oczami, wyszeptała:
— Wybacz mi. Nie… nie sądziłam, iż będzie taki.
— W porządku — powiedział Jacek. — Teraz już na pewno lepiej.
Tomek prychnął:
— No, przynajmniej będzie co wspominać.
Roześmialiśmy się. Napięcie zaczęło opadać.
Reszta wieczoru nie była taka idealna, jak sobie wymarzyłam, ale sto razy cieplejsza. Byliśmy szczerzy, śmialiśmy się, dzieliliśmy wrażeniami. Kolacja okazała się niedoskonała — ale prawdziwa. I zrozumiałam jedną prostą prawdę: choćby jeżeli nie możesz kontrolować, kto pojawi się na twojej imprezie — zawsze możesz zdecydować, kto zostanie.
I od dzisiaj będę ostrożniej podchodzić do cudzych „znajomych”, których ktoś przyprowadza bez pytania. Zwłaszcza jeżeli to Kasia.