**Spotkanie wbrew zasadom**
Na jubileusz do Haliny Stanisławówny zjechali się bliscy i znajomi – sześćdziesiąt lat, wiek, w którym jeszcze nie jest się starą, ale już nie młodą. Mimo to nie nazwałaby siebie staruszką. Zbyt energiczna, zbyt zaradna. Wciąż ma w sobie ogień, wiele jeszcze potrafi, a o sobie mawia z przekornym śmiechem:
– Prochów mi jeszcze nie brak, mogłabym choćby się podzielić!
W kawiarni tłok – mąż, dwaj synowie z żonami, krewni i koledzy z pracy, choć już byli, bo Halina odeszła na emeryturę. Na zakładzie, gdzie przepracowała lata jako główna księgowa, już się pożegnała:
– Nie mówię „żegnajcie”, będę was odwiedzać… Choć szczerze? Nie wyobrażam sobie siedzenia w domu. Ale każdy do tego dojdzie. Teraz moja kolej.
Koledzy szanowali Halinę Stanisławównę – dobroduszna, zawsze pomoże, zawsze doradzi. Dyrektor żałował, iż traci tak cennego pracownika, ale nic nie poradzi. Inni też wzdychali:
– Halino Stanisławówno, nie damy wam spokoju! Będziemy dzwonić. Kto nam podpowie? – żartowali, żegnając szefową.
– Dzwóńcie, dziewczyny, proszę bardzo…
A teraz wszyscy w kawiarni – odświętni, rozpromienieni, a jubilatka jakby odmłodzona, nie postarzała. Na Halinie elegancka suknia w kolorze kawy z mlekiem, naszyjnik z naturalnych kamieni, choćby buty na niewielkim obcasie – rzadkość, bo od lat chodziła wyłącznie w płaskich.
– Mamo, jakaś ty piękna! – chwalili synowie, wręczając jej ogromne bukiety róż.
– Dziękuję, kochani – ściskała ich po kolei.
Uroczystość minęła znakomicie. Mąż, Jan, nie spuszczał z żony wzroku – tego wieczoru była wyjątkowa. Z Janem przeżyli dobre, spokojne czterdzieści lat, wychowali porządnych synów, a teraz mogli wreszcie żyć dla siebie.
– Janku, ty też zrezygnuj z pracy, dość już – namawiała Halina.
– Zobaczę, Halinko. Nie wyobrażam sobie siedzenia w domu. Planowałem pracować do siedemdziesięciu, jeżeli zdrowie pozwoli. Nasze pokolenie to robotnicy – bez pracy się nie da.
– To prawda. Tak nas wychowano…
Nazajutrz Halina wstała wcześniej. W domu goście – synowie z żonami, siostra z mężem i schorowana matka. Dom, który Jan wybudował – a adekwatnie jego ekipa, bo wciąż pracował w budowlance. Rozbudował się na chwałę, materiały miał pod ręką, a i cenę dla siebie wynegocjował. Teraz cieszył się, iż stoi tu dwupiętrowy dom – dla rodziny zawsze znajdzie się miejsce.
Halina krzątała się po jasnej kuchni. Goście wyjadą wieczorem, więc trzeba ich nakarmić. Synowie uwielbiali jej wiśniowe ciasto – już piekło się w piekarniku.
– Obudzą się, a tu czeka słodkość. Kocham gości, bo sami we dwójkę w takim domu… No, jeszcze mama, ale prawie jej nie widać, rzadko wychodzi, słaba.
Za plecami rozległ się głos Jana:
– Halinko, i dziś nie dasz sobie odpocząć? Skończyłaś sześćdziesiąt, trzeba się oszczędzać! – śmiał się. – Choć komu ja to mówię…
Jakby mogła leżeć, gdy w domu goście! Zawsze wstawała wcześnie, gotowała śniadanie – obfite, bo tak lubili. Jan, siadając do stołu, mawiał:
– Śniadanie zjedz sam, obiadem podziel się z przyjacielem, a kolację…
– A kolację?
– Kolację też zjem sam! – odpowiadał, i oboje wybuchali śmiechem.
Goście powoli się budzili, kuchnia znów wypełniła się śmiechem.
– U was tak pięknie – westchnęła siostra Haliny, Irena. – Dom, ogród… Zawsze wszystko lśni.
– A co ja? Bez Janka nic by nie było – pogłaskała męża po włosach.
Jan, patrząc na żonę czule, dorzucił:
– Halinka to mój motor. Bez niej bym stał w miejscu. Razem możemy góry przenosić.
– Szczęściarze jesteście – uśmiechnęła się Irena.
– To prawda. Nie wyobrażam sobie życia bez niej. Ciekawe, jakby to było, gdybyśmy się nie spotkali?
Wszyscy wybuchnęli śmiechem – historię ich poznania znali na pamięć.
– Mamo, opowiedz! – poprosił młodszy syn. – Albo lepiej tato, ty to robisz z większym dramatem.
W czasach studenckich zdarzył się im pewien incydent w autobusie. Jan wracał z zajęć, wtłoczony między innych pasażerów, wertując notatki. Z Olesią pokłócił się tydzień temu i nie palił się do pogodzenia. Matka odradzała:
– Nie podoba mi się ta twoja Olesia. Coś w niej chytrego. Do domu przyszła i choćby „dzień dobry” nie powiedziała.
W autobusie konduktorka podała Janowi bilet i złotówkę reszty. Wsunął monetę do kieszeni… i nagle…
Halina jechała do akademika, patrząc przez okno. Wieczorem miała iść z koleżankami do kina. Gdy konduktorka podała jej bilet, wsunęła go do lewej kieszeni – prawą zajmował jakiś facet, tłok był niemiłosierny.
Zauważyła, iż ktoś sięga do jej prawej kieszeni.
– Łajdak! Chce mi ukraść ostatnie trzy złote! – pomyślała oburzona.
Złapała jego dłoń, ściskając swoją monetę.
– Co robisz?! – syknęła.
– To moje pieniądze – szepnął.
– Jak to moje, skoro to mój













