Nieoczekiwana wizyta teściowej zakończona poranną niespodzianką.

twojacena.pl 10 godzin temu

U nas nocowała teściowa, Maria Kowalska. Od samego rana wtargnęła do naszej sypialni z krzykiem: „Wstawaj, Kasia, widziałaś, co się dzieje w twojej kuchni?!”. Zerwałam się z łóżka, jeszcze w piżamie, serce waliło jak oszalałe. Biegnę przez korytarz, w biegu narzucając stary szlafrok, węszę – może coś się pali? A może gaz został włączony? W głowie już tworzy mi się pełen dramat: płomienie na kuchence, wybuchający garnek albo inna katastrofa. Wpadam do kuchni, a tam… karaluchy. Cała armia rudych stworzeń hasa po stole, talerzach i resztkach wczorajszej kolacji, której nie miałam siły posprzątać. Teściowa stoi z rękami w biodrach i wierci we mnie wzrokiem, jakbym specjalnie hodowała te robactwo, żeby ją zszokować.

„Kasia, to u was zawsze tak wygląda?” – zaczyna, a jej głos aż dzwoni od oburzenia – „Jak tak można żyć? Masz dzieci, męża, a w kuchni karaluchy jak w jakiejś szopie!” Stoję jak rażona gromem i nie wiem, co powiedzieć. No tak, nie posprzątałam wczoraj, bo po pracy ledwo nogi za sobą ciągnęłam. Dzieci wrzeszczały, mąż, Marek, coś mamrotał o meczu, a ja marzyłam tylko o tym, żeby zwalić się do łóżka. Kto by pomyślał, iż te przeklęte karaczany wybiorą właśnie tę noc na swój występ? I skąd one się w ogóle wzięły? Nie mieszkamy przecież w ruderze, mamy mieszkanie, wszystko schludne. No, prawie schludne.

Maria Kowalska oczywiście nie odpuszcza. „Za moich czasów – mówi – tak by nie było! Po kolacji wszystko myłam, szorowałam, ani jednej okruszyny nie zostawiałam. A ty co? Młodzi teraz leniwi, tylko w tych telefonach grzebią!” Kiwam głową, połykam urazę, bo co tu powiedzieć? Ona nie jest zwykłą teściową, to generał w spódnicy, dla której porządek w kuchni to kwestia honoru. A ja, jak widać, ją zawiodłam. Zaczynam gorączkowo sprzątać: łapię ścierkę, zamiata karaluchy, myję stół, talerze, wszystko, co wpadnie mi w ręce. Teściowa stoi nade mną i komentuje: „Tu pominęłaś! A co to za plama? Nigdy kuchenki nie czyścisz?” Ledwo powstrzymuję się, żeby nie odpysknąć. Myślę sobie: „No, Maria Kowalska, ty pewnie też nie zawsze byłaś święta, też ci kiedyś okruszki zostawały!” Ale milczę, bo wiem – dyskusja z nią to walka z wiatrakami.

Kiedy ja toczę wojnę z karaluchami, Marek, mój mąż, w końcu wyłazi z łóżka. Wchodzi do kuchni, widzi ten cyrk i zamiast pomóc, tylko się śmieje: „O, Kasia, otworzyłaś zoo?” Rzucam mu takim spojrzeniem, iż momentalnie milknie i idzie nastawiać czajnik. A teściowa tylko potrząsa głową: „Widzisz, i twój mąż niepoważny. Gdybym nie pilnowała syna, toby ci całkiem odbiło!” Już myślę sobie, iż zaraz zacznie wykład o wychowywaniu mężczyzn. I rzeczywiście – siada przy stole, który dopiero co wyszorowałam, i zaczyna: „Za moich czasów mężczyzn trzymało się krótko. A wy, młode, dajecie im wolność, i mamy karaluchy w kuchni, a oni się śmieją!”

Słucham, a w głowie tylko jedna myśl: jak dotrwać do wieczora, żeby Maria Kowalska wróciła do siebie? Nie żebym jej nie lubiła, to dobra kobieta, ale te jej ciągłe przytyki… To nie są zwykłe karaluchy, dla niej to dowód, iż jestem złą gospodynią, złą żoną, a może choćby złą matką. A więc szoruję, myję, pucuję, a ona wciąż znajduje coś do przyczepienia. Ta łyżka leży nie tam, tamten nóż źle umyty. A przecież nie jestem ze stali! Mam dwoje dzieci, pracę, codziennie biegam jak w kołowrotku, a tu jeszcze karaluchy postanowiły wywołać imprezę. I skąd one się wzięły? Może od sąsiadów? W naszym bloku stare rury, wilgotna piwnica, pewnie stamtąd się wdarły.

W końcu kończę sprzątanie, kuchnia lśni jak w reklamie środka czystości. Teściowa zdaje się trochę uspokoić, ale i tak rzuca: „Trzeba dbać o porządek, Kasia. To twój dom, twoja rodzina. jeżeli nie ty, to kto?” Przytakuję, uśmiecham się przez zaciśnięte zęby, a w duszy krzyczę: „Dajcie mi spokój!”. Marek, widząc mój stan, w końcu interweniuje – zabiera matkę na spacer, żebym mogła złapać oddech. A ja siadam przy stole, patrzę na tę idealną kuchnię i myślę: czy naprawdę jestem tak kiepską gospodynią? Może Maria Kowalska ma rację, może robię coś źle? Ale potem przypominam sobie, jak dźwigam na barkach ten cały dom, dzieci, pracę, i dochodzę do wniosku: staram się. Może nie idealnie, może nie tak jak ona za młodu, ale staram się. A karaluchy… No cóż, każdemu może się zdarzyć. Jutro kupię trutkę, rozprawię się z nimi. Ale teściowej tego nie wytłumaczę.

Gdy Maria Kowalska wróciła ze spaceru, byłam już spokojniejsza. Zrobiłam herbatę, przygotowałam kanapki, a choćby udało nam się porozmawiać normalnie. Opowiadała o swoich młodych latach, o tym, jak sama zmagała się z codziennością, i poczułam choćby do niej ciepło. Ale w głębi duszy wiedziałam jedno: gdy przyjedzie następnym razem, sprawdzę kuchnię trzy razy, zanim pójdę spać. Bo kolejnego takiego poranka z karaluchami i jej kazaniami na pewno bym nie przeżyła.

Czasem największe burze rodzą się z najmniejszych spraw – wystarczą nieumyte talerze, by obudzić dawne demony. ale choć teściowa ma swoje zasady, a życie nie zawsze układa się idealnie, najważniejsze to nie dać się zwariować. Bo dom to nie muzeum – ma być pełen życia, choćby jeżeli czasem wpadną do niego nieproszeni goście.

Idź do oryginalnego materiału