Nie znosiłam matki za jej postępki, ale sama stałam się jej odbiciem.
Mam na imię Katarzyna Nowak i mieszkam w miasteczku Kazimierz Dolny, gdzie zabytkowe uliczki szepcą z wiatrem nad rzeką Wisłą. W dzieciństwie myślałam, iż nie ma nic piękniejszego niż być dzieckiem. Moje koleżanki spieszyły się, by dorosnąć — zakładały sukienki i buty na obcasach swoich matek, a ja trzymałam się swoich zabawek, klocków i farb. Malowałam naszą rodzinę: siebie w centrum, tatę, trzymającego mnie za jedną rękę, mamę — za drugą, a w oddali — dziadków promieniejących szczęściem. Kto mógł przewidzieć, iż z tej idylli nie pozostanie ślad, iż moje życie stanie się lustrem odbijającym najgorsze cechy, które w niej nie znosiłam?
Tata, Mikołaj, był inżynierem — wiecznie pochylony nad monitorem, wydawał mi się osobą z innego świata. Ale gdy odrywał się od ekranu, jego oczy, ukryte za grubymi szkłami okularów, patrzyły na mamę, Zofię, z taką miłością, iż zazdrościłam ich uczucia. Tolerował wszystkie jej kaprysy: jaskrawe, niemal teatralne stroje, stosy książek o duchowości, dziwaczne przyjaciółki z potarganymi włosami. Później pogodził się z jej częstymi wyjazdami „służbowymi”, z powrotami do domu o późnych godzinach, z tym, iż kolacja to kolejna „egzotyczna” potrawa, jak na przykład sałatka z tofu, bo mama znowu nie „zdążyła” ugotować. Jadł jej dania bez słowa, jakby połykał jej kaprysy: osobne sypialnie, wspólny rytuał śniadaniowy, który uważała za fundament rodzinnej harmonii.
Każdego ranka tata patrzył bezradnie, jak wskazówki zegara nieubłaganie biegną naprzód, wiedząc, iż się spóźni do pracy. Czekał jednak, aż mama, senny i rozczochrany, zaparzy swoją „pobudzającą” herbatę ziołową, posmaruje tosta oliwkową pastą i położy na wierzch plasterek szynki. Ten rytuał powtarzał się dzień w dzień: tata się spóźniał, ale znosił to, byleby tylko zobaczyć jej uśmiech. Tymczasem mama zaczęła uczęszczać na kursy medytacji, potem na jogę, aż w końcu zakochała się w swoim instruktorze, Andrzeju. Pewnego wieczoru oznajmiła nam z tatą: „Kocham innego. Moje serce potrzebuje wolności. Jesteście dla mnie ważni, ale duszę się bez prawdziwego uczucia”. Ja, mała i zagubiona, myślałam: czy moja miłość była niewystarczająca?
Tata nie krzyczał, nie urządzał scen. Zamykał się w sobie, w swoim komputerze, jakby tam szukał schronienia przed bólem. Ich życie i tak toczyło się osobno, więc zewnętrznie kilka się zmieniło. Ale ja się złamałam: w szkole stałam się zadziorna, zła, gotowa rozszarpać każdego, kto mi stanie na drodze. Dziadek, Jan, wziął mnie pod swoje skrzydła — zabierał do parków, pomagał w odrabianiu lekcji, ocierał łzy i mówił, iż rodziny są po to, by być razem. Kiedy mama wystąpiła o rozwód i odeszła, babcia nie wytrzymała bólu i zmarła. Dziadek zaczął ślepnąć — z tęsknoty, z widoku naszej rozbitej rodziny, ale wciąż zwracał się do taty „zięciu” z dumą w głosie.
Czułam, iż mogę coś zmienić, ale nie wiedziałam jak. Pewnego dnia, zainspirowana rozmowami z dziadkiem, znalazłam w notatniku mamy numer telefonu jej kochanka i zadzwoniłam do jego żony. „Wie pani, iż pana mąż spotyka się z moją matką?” — wykrztusiłam drżącym głosem. Tego dnia złamałam serce mojej matce. Jej ukochany wrócił do swojej rodziny, a mama została sama — na zawsze. Czy mi wybaczy? Nie wiem. Czy dostrzegła moją zemstę, kiedy wychodziłam za mąż za Arkadiusza? Czy zrozumiała, gdy urodziłam córkę Zofię? Nie jestem pewna.
Ale czas mijał, a ja, nieświadomie, zaczęłam zmieniać się w nią. Wciągnęłam Arkadiusza i Zofię w wspinaczkę skałkową — mój mały kaprys. Potem zapisałam się na pływanie, by uciec od rutyny przy komputerze. Basen stał się moją kryjówką, zmywając złość — na świat, na pracę, na męża, który wydawał mi się coraz bardziej nijaki, prozaiczny. Zaprzeczałam, ale cień mamy rósł we mnie. Wszystko stało się jasne, gdy zakochałam się w swoim trenerze, Dymitrze. Arkadiusz i Zofia przestali mi wystarczać — pragnęłam wolności, namiętności, jak kiedyś moja matka.
Zostawiałam Zofię u dziadka i pędziłam do Dymitra, serce waliło z podekscytowania. Zofia pytała: „Mamo, dokąd idziesz?” A niewidomy dziadek mocniej ściskał jej rękę, gładził po głowie. Miłość wypełniała mnie po brzegi, aż pewnego dnia czekałam na Dymitra trzy godziny na próżno. Następnego dnia na basenie powiedział: „Mam tylko jedną kobietę — swoją żonę”. Te słowa przecięły mnie jak brzytwa. We łzach pobiegłam do dziadka, jedynego, który mógł mnie zrozumieć. Utkwiłam w jego ramieniu, szlochając, próbując wyjaśnić, jak ktoś skradł mi życie. I wtedy zobaczyłam łzy w jego niewidzących oczach. Wszystko było jasne: zadzwonił do żony Dymitra, tak jak ja kiedyś — do żony kochanka mamy. „Dla Zofii”, — wyszeptał.
Miesiącami próbuję zaleczyć ranę w sercu, ale ból nie ustępuje. Z tym krwawiącym sercem pogodziłam się z mamą, rozumiejąc, jak ciężko być jednocześnie córką, żoną i matką. Jedna z tych ról zawsze cierpi. Arkadiusz nie stał się mi bliższy, ale tata urósł w moich oczach — jego nieograniczona miłość do mamy, umiejętność przebaczenia i puszczania wolno, wprawiły mnie w zdumienie. To ja, nie on, podcięłam jej skrzydła. A dziadek, mój pocieszyciel, teraz sam przerwał mój lot — dla Zofii, dla mnie. Pokazał, iż szczęście tkwi nie w skrywanych namiętnościach, ale w otwartej, szczerej rodzinie. I ufam jego niewidzącym, mądrym oczom, przez które kiedyś patrzyłam na świat.