Janusz Gilewicz nie żyje. Na tę okazję przypominamy poświęcony mu tekst, który pierwotnie ukazał się w świątecznym wydaniu „O!Polskiej” 21 grudnia 2022 roku.
***
– Byłem we adekwatnym miejscu we adekwatnym czasie. Wymyśliłem coś, co zostało zauważone – odpowiada Janusz Gilewicz na pytanie „jak znalazł się w takim towarzystwie?”.
Ponad trzy dekady temu zaczął malować na kurtkach, z reguły motocyklowych, małe dzieła sztuki. Był rok 1989, upadła „żelazna kurtyna”, co miało też wpływ na to, iż Amerykanie, znacznie bardziej zainteresowali się także kulturą z jej drugiej strony.
Janusz Gilewicz mieszkał wtedy w Nowym Jorku i postanowił to wykorzystać. Obok klasycznych czaszek na kurtkach zaczął malować także religijne symbole. Wyprodukował serię z rosyjskimi ikonami, które wylądowały w Barney’s, czyli jednym z najlepszych sklepów na Manhattanie. Jego klientami zostały sławy, głównie ze świata rozrywki. I ta idea tak się rozrosła, iż przez te blisko 30 lat namalował około 300 skórzanych dzieł, każde niepowtarzalne.
– Każda z tych kurtek to opowieść, która żyje własnym życiem i pozwala noszącemu ją wyróżnić się z tłumu. A przy tym stworzyć własną historię. Kto wie, może równie wyjątkową – obrazuje artysta.
Z Opola do Italii
Urodził się i wychowywał w Opolu. Tutaj chodził do Państwowego Studium Kulturalno-Oświatowego i Bibliotekarskiego. Pracował m. in. jako nauczyciel i miał też grupę teatralną. Aż ze stu dolarami w kieszeni wylądował w Jugosławii. A stamtąd przedostał się do Włoch, zamieszkał w obozie dla uchodźców w Latinie.
– 600 miejsc na 2500 ludzi, warunki nie do przyjęcia – wspomina Janusz Gilewicz. – Na początku spałem na korytarzu z kijem do odganiania szczurów i jakiś groźnych typów. By trochę się od tego oderwać zacząłem wychodzić na ulice. Malowałem portrety i rozdawałem je jako prezenty. Po pewnym czasie ludzie się do mnie przyzwyczaili. Zaczęli dawać mi jedzenie, a choćby płaci – opowiada.

– Raz choćby miejscowy artysta wziął mnie do namalowania 18 obrazów dla jakiegoś swojego klienta. No i mogłem u niego mieszkać w piwnicy. To było takie moje pięć minut szczęścia. Bo dodatkowo w pewnym momencie pojawił się u mnie jakiś dyrektor administracyjny z Watykanu, który miał przyjaciela po sąsiedzku i ten szukał nietypowego prezentu dla Jana Pawła II. Umówiliśmy się na jakiś interesujący portret papieża i praca się spodobała. Zostałem choćby zaproszony na pasterkę do Bazyliki Świętego Piotra – wspomina.
Dzięki temu zleceniu miał też wreszcie trochę pieniędzy i pojechał do Rzymu. Zaczął malować na chodnikach Madonnari. To sztuka polegającą na przedstawianiu, dzięki nietrwałych i półtrwałych materiałów, projektów artystycznych na chodnikach, ulicach i placach miejskich. I przy takiej działalności, wśród grupy ludzi, którzy kłócili się o znaczenie jego obrazu, zwrócił na niego uwagę pewien twórca filmowy. Jak się okazało, szukał artysty do pomocy przy włosko-amerykańskim filmie „Black Delirium”. Główną rolę grał John Phillip Law, znany choćby z roli Pygrara w „Barbarelli” z Jane Fondą.
Janusz Gilewicz w apartamencie, aktor na wsi
– Rozpoznałem tego aktora, co go mocno zaskoczyło, bo Włosi w ogóle nie za bardzo się w tym orientowali. Na planie zostałem kimś w rodzaju jego alter ego. Pokazywałem mu na przykład, jak się zachowywać przed kamerą, żeby to wyglądało naturalnie. Potem choćby sam zainteresował się malowaniem i zaczęliśmy wspólnie tworzyć. Do tego stopnia, iż dał mi klucze od swojego luksusowego apartamentu w hotelu. Sam sobie znalazł jakieś mieszkanie na wsi, bo takie miał życzenie – śmieje się Janusz Gilewicz.
Namalował Amerykaninowi jego portret. Ten chciał mu za niego zapłacić, ale nie było o tym mowy. Gdy się upierał, młody Polak zasugerował, by spełnił inną prośbę: napisał do amerykańskiego konsula list w którym poprosił o przyznanie mu politycznego azylu. No i udało się.
– We Włoszech powiedzieli mi, iż jeżeli chcę zostać, muszę się ożenić albo odnieść jakąś poważną kontuzję – tłumaczy rozbawiony Gilewicz. – Różne myśli chodziły mi po głowie. Szukałem fikcyjnej żony, zastanawiałem się nad złamaniem ręki. To było tak absurdalne, iż w kontrze do tego postanowiłem jednak jechać do tych Stanów Zjednoczonych, chociażby na chwilę i zobaczyć co z tego wyjdzie.
American Dream
Za oceanem gwałtownie jednak dopadła go proza życia, na miejscu musiał poszukać normalnej pracy. O tyle dobrze, iż miał na nią pozwolenie, co nie zawsze przecież było wówczas regułą. W związku z tym postanowił uruchomić kontakty z ludźmi poznanymi przy kręconym we Włoszech filmie.
– Jeden z kolegów zaprosił mnie do domu i zaczął załatwiać robotę – opowiada Janusz Gilewicz. – Raz dał mi kogoś do telefonu, przy czym z angielskim w moim przypadku było jeszcze średnio. Gdy usłyszałem słowo „restaurant”, pomyślałem, iż pewnie chodzi o restaurowanie obrazów. Zapisałem adres i poszedłem na rozmowę przekonany, iż będę pracował w jakieś galerii. I choćby taką znalazłem, ale numer dalej od wskazanej lokalizacji, tam mi powiedziano, iż to jakaś pomyłka.
– W końcu więc wszedłem tam, gdzie miałem i zdążyłem pokazać swoje portfolio człowiekowi, z którym rozmawiałem. choćby mnie pochwalił za obrazy, a potem bardzo sympatycznie wytłumaczył, iż będę pracował na zmywaku. Po miesiącu awansowałem na kelnera. Zresztą dość gwałtownie okazało się, iż większość moich współpracowników to też ludzie, którzy szukają jakieś formy zaczepienia się w świecie rozrywki – wspomina z rozrzewnieniem.
– Była wśród nich też niejaka Megan, która miała taką fajną kurtkę i sama zaproponowała mi, żebym jej coś na niej namalował, może ktoś to zauważy. Zgodziłem się, ale pod warunkiem, iż dodam tam numer telefonu. Namalowałem jej wtedy pięknego anioła na niebie – opowiada Janusz Gilewicz.
Wtedy jeszcze nie zaczął się boom na malowane kurtki. Pewnego dnia jednak wrócił z pracy i na automatycznej sekretarce była wiadomość z artystycznym zleceniem. Chodziło o spory mural, który miał zająć całe piętro modnego butiku na mocno reprezentatywnej ulicy Nowego Jorku. Za tę pracę dostał 8500 dolarów, mógł zamieszkać w wielkim lofcie i skupić się na twórczości. Przede wszystkim jednak, właśnie za te zarobione pieniądze kupił 24 kurtki i zaczął eksperymentować z różnymi farbami, żeby te się przyjęły na materiale i w końcu opracował odpowiednią technikę..
Janusz Gilewicz i jego ikony na kurtkach
– Szukałem też inspiracji, co na nich malować, bo nie chciałem sztampy – zaznacza. – Pomogło mi to, co działo się wokół, bo wtedy świat się otworzył. Był 1989 rok, Mur Berliński runął, Michaił Gorbaczow rządził, „Zimna wojna” zawieszona. I w końcu wpadłem na pomysł, iż z tego jakoś skorzystam: na tych motocyklowych, policyjnych kurtkach będę malował ikony.
– Zrobiłem potem broszurkę z tymi najbardziej udanymi i poszedłem do najlepszych nowojorskich sklepów. W tym do liczącego pięć pięter „Barney’s” i tam się te prace co prawda spodobały, ale od razu powiedzieli, iż mi zapłacą za pięć miesięcy. Na co ja odpowiedziałem, iż tyle to właściciel mojego mieszkania nie będzie czekał i ostentacyjnie wyszedłem. I nagle słyszę, iż ktoś za mną biegnie. Zamówili u mnie 12 kurtek – śmieje się.
– Ja je wykonałem w miesiąc. To był po prostu maraton. Muszę przyznać, iż pięknie je wyeksponowali. No i też na nich zarobili. Zapłacili mi 600 dolarów za sztukę, a wycenili je na 2500, ale i tak byłem zadowolony. Tym bardziej, iż niedługo potem dostałem telefon, iż Eric Clapton kupił właśnie jedną z nich – podkreśla Janusz Gilewicz.
Gwiazdy w kurtkach opolanina
Na dobre jednak w ten świat wszedł wtedy, gdy w innym sklepie na Broadwayu jedną z kurtek zobaczył Michael Lang, współtwórca festiwalu Woodstock 1969 i menedżer wielu gwiazd. Ten skontaktował się z nim w sprawie bardzo nietypowego zadania. Mianowicie miał namalować 40 kurtek dla całej ekipy światowego tourneé „Power Passion”, którego głównymi muzykami byli Joe Cocker, Stevie Ray Vaughn i Clapton, który przecież już jedną kurtkę miał…
– No i się zaczęło na dobre. Telefony wręcz się urywały. Zapanowała na nie niesamowita moda. Każdy chciał je mieć, a ja wszedłem w świat rozrywki – wspomina Janusz Gilewicz.
– Tym bardziej, iż mogę chyba powiedzieć, iż zakolegowałem się z Langiem. Co ciekawe, on też chciał być malarzem i miał umiejętności, ale nie miał czasu i wymyślił, iż ja będę go uczył. To, co mnie utwierdziło w przekonaniu, iż traktuje mnie poważnie, to sytuacja z udziałem Roda Stewarta. Ten kiedyś wpadł w odwiedziny i chciał rozmawiać z Michaelem, a mnie spławiał. Na co ten mu kazał przyjść później – śmieje się.
– To był wspaniały czas. Lang zawsze miał przy sobie mnóstwo kaset, często puszczał je przy mnie i pytał „Janusz, co sądzisz o tej muzyce?”. Znał wszystkich, wszyscy jego znali. Byłem zaproszony też na Woodstock 1994, przyjechałem dwa tygodnie wcześniej malować mural i mieszkałem blisko tego miejsca. Impreza była niesamowita. Zaprosił mnie także do siebie na Sylwestra, gdzie była cała „muzyczna śmietanka”. Ze szczególną sympatią wspominam muzyków Lenny’ego Kravitza i Johna Becka oraz aktora Harveya Keitela i reżysera Wima Wendersa – opowiada.
Świadectwem sukcesu, jaki odniósł Janusz Gilewicz, była również wystawa w Tokio. W stolicy Japonii w prestiżowej galerii Itochu zaprezentował kurtki z własną interpretacją klasyków malarstwa. Przedstawił fantazje na temat obrazów takich mistrzów, jak: Leonardo da Vinci, Pablo Picasso, Vincent van Gogh czy Henri Matisse. Jego pracami zachwycił się wówczas m. in. Kansai Yamamoto, designer Davida Bowie’ego (z okresu Ziggy Stardust), z którym rozpoczął owocną współpracę.
– To było w 1992 roku i oni mnie traktowali tam jak gwiazdę. Obsypywali mnie prezentami, niczym Michaela Jacksona w tamtych czasach – śmieje się.
Dyrektor łąki
Swoją sztuką dzieli się nie tylko z odbiorcami, ale również zaprasza do współpracy twórców napotkanych na swojej artystycznej drodze. Jak choćby amerykańskiego reżysera Breta Robertsa. Organizowali wspólnie wystawy i koncerty, zapraszając ludzi do czynnego w nich uczestnictwa. W ten sposób odwiedzili Los Angeles, Nowy Jork, Warszawę, no i Opole.
– To się nazywa Blow Minding i jest grą słów od Mind Blowing, czyli szokujące, niesamowite – wyjaśnia artysta. – Ja pokazuję swoje obrazy, on montuje kapelę z lokalnych muzyków i gra koncert. Tak, jak to miało miejsce w Opolu pod koniec 2021 roku podczas mojej retrospektywy.
Współautorami jego pracy są także wolontariusze, w liczbie 500, w wieku niemalże od „zera do 100 lat”, którzy pomagali mu przy tworzeniu największego na świecie trójwymiarowego muralu. Powstał przy Madison Avenue w Nowym Jorku w 2013 roku.
– Tam był już wcześniej mural, ale się posypał – wyjaśnia. – Ktoś rzucił pomysł, by go zamalować i zrobić nowy. Farbami, które są odporne na temperatury. Niemniej pewne części starego chciałem zostawić. To była potężna powierzchnia na ścianie szkoły. Zrobiłem projekt i moim „hakiem”, który pewnie spowodował też, iż miasto zdecydowało się na mnie, było to, iż chciałem zrobić mural trójwymiarowy – zdradza artysta. – Powiedziano mi, iż wszystko będzie malowało około pół tysiąca ludzi, a ja mam być „dyrektorem łąki”. Żeby sobie to usprawnić, zrobiłem mapę, gdzie obramowałem kolory, którym przyporządkowywałem odpowiednie numery i tam malujący szli z tak oznaczoną farbą. Dzieci musiały tylko się zmieścić w ramach linii. Cały problem z nimi często polega na tym, iż myślą, iż nie potrafią, a ja chciałem im pokazać, iż jednak umieją. Przesłaniem tej pracy było też to, żeby zaangażować jak największą liczbę ludzi, bo ten mural nigdy nie będzie zamalowany i kiedyś współtwórcy będą mogli pokazać to swoim dzieciom i powiedzieć „to ja pomalowałem ten fragment” – tłumaczy swoją ideę. – Ten obraz to puentylizm: z bliska widzisz płaszczyzny kolorów, a z daleka zaczyna to mieć jakąś formę
Gdy po skończeniu pracy zobaczył, jak jest ogromna, to skontaktował się z… przedstawicielami Księgi Guinnessa. Okazało się wówczas, iż największy mural jest w Londynie, tyle,że na podłodze.
– A to różnica, bo tak to ja mogłem zrobić cztery razy większy – podkreśla rozbawiony. – Tak, czy inaczej, otwarcie naszego było niesamowite. Był burmistrz miasta, uroczyste przecięcie wstęgi, telewizja. Po prostu splendor – dodaje z rozrzewnieniem. – Najbardziej cieszy mnie to, iż po latach odzywają się do mnie ludzie z całego świata, którym kiedyś pomogłem, również artystycznie. Choćby przysyłając życzenia świąteczne. Żadne nagrody mi tego nie zastąpią – podkreśla.
A tych trochę było, choćby „nagroda Wybitnego Polaka – edycja Nowy Jork 2021” w dziedzinie kultury Fundacji Polskiego Godła Promocyjnego „Teraz Polska”. W ten sposób wyróżnia się i promuje osoby, które odniosły sukces, także za granicą, a poprzez swoje dokonania zawodowe i zaangażowanie prospołeczne kreują pozytywny wizerunek naszego kraju.
Janusz Gilewicz i życie z pędzla
– Sam sporo zawdzięczam swoim znajomym z młodzieńczych lat w Opolu – podkreśla. – Ledwo wszedłem w pełnoletność, a znalazłem się w towarzystwie ludzi, którzy byli dwa razy starsi, ale jakoś tak mnie przyhołubili. Otworzyli nie tylko na malarstwo, ale i literaturę, teatr czy muzykę.
Cały czas nie pozwala sobie, by osiąść na laurach. Nieustanie eksperymentuje i wciąż poszukuje, zarówno nowych środków wyrazu, jak i przekazu. Dlatego tworzy na wszystkim, na czym mu przyjdzie ochota i na czym się da. Swoje artystyczne wizje ziścił przecież nie tylko na płótnach, ścianach, chodnikach czy odzieży, ale i na skórze, ptasich piórach, styropianie czy szkle.
– Żeby zaistnieć jako artysta, trzeba wymyślić swój styl i potem go utrwalać, by uzyskać powtarzalność jak np. Jackson Pollock – tłumaczy. – Natomiast ja poszedłem w stronę malarza, który mnie najbardziej zainteresował, a nazywa się Gerard Richter i on po prostu robił mnóstwo różnych rzeczy, malował realistycznie, abstrakcyjnie, robił zdjęcia. Kompletnie uciekał od tego, by stworzyć swój styl, by być przez to rozpoznawalnym. Świadomie wybierał inne formy wypowiadania się, które odpowiadały np. czasom w których żył. Nie mógłbym być twórcą, który od 20 lat robi to samo. Fabryką produkowania pieniędzy, tak, jak Andy Warhol.
Nie kryje, iż dużo jednak dał mu wyjazd z Polski. Zdaje sobie sprawę, iż gdyby tego nie zrobił, wiele by nie osiągnął. Co prawda, rodzina powtarzała, żeby zapomniał o malowaniu, powtarzając, iż „z tego chleba nie będzie”, ale on się uparł i postawił na swoim.
– Miałem to szczęście, iż dość gwałtownie udało mi się zaistnieć i mogłem porzucić te chwilowe, jak się okazało, zajęcie w restauracji, czy jako doorman – dodaje. – Innych prac nie miałem. Przez te blisko trzy dekady żyłem głównie ze swojej twórczości. Żeby przeżyć jako malarz, zaczęłam też robić bogatym ludziom wnętrza, jakieś ściany wymyślne, ale też poszerzałem kontakty. Spotykając nowych klientów, dekorując im mieszkania, zawsze miałem ze sobą portfolio i próbowałem im pokazywać i sprzedawać też swoje obrazy.
Sam przyznaje, iż udało mu się wypłynąć także przez wrodzoną ciekawość życia i otwartość na świat. Dość gwałtownie dotarło do niego, iż na ulicy, a nie w galerii będzie bardziej widoczny. I to jest jego metoda na funkcjonowanie w Ameryce.
– Przez te wszystkie lata ciągle coś tworzyłem – zauważa. – Tego wszystkiego nie da się robić, kiedy się pracuje od poniedziałku do piątku, a w weekendy jest się malarzem. Poznałem wielu bogatych miłośników sztuki, którzy mówili mi, iż oni nie kupują sztuki od tych, co tworzą ją dla zabawy, ale od prawdziwych artystów. Od tych, co mają historię, a ja ją według nich mam. Mówili: „Ty całe życie żyjesz z pędzla”. Coś w tym jest: poświęcenie, głodówki, błąkanie się. Inni by odpuścili, ale ja się zaparłem i jestem, gdzie jestem.
Nowy Jork, Nowy Żmigród… Whatever
Stany Zjednoczone nie były jednak na stałe. Trudno było mu usiedzieć w jednym miejscu. Tym bardziej, iż życie go dosłownie do tego zmusiło. W trakcie ataków na Nowy Jork 11 września 2001 roku nieopodal WTC miał studio na 38 piętrze.
– Tam się paliło jeszcze długie tygodnie, trwało wygaszanie – wspomina. – Ciężko się choćby oddychało. Rodzina ściągnęła mnie więc do Polski. Po czterech czy pięciu miesiącach wróciłem jednak do Nowego Jorku, ale miasto umarło, biznes „siadł”, sporo galerie pozamykano. I w końcu polecieliśmy na dłuższą chwilę do Brazylii… i wizyta się przedłużyła. Tym bardziej, iż dotarliśmy do miejsca, które nas zauroczyło na tyle, iż zapragnęliśmy tam zamieszkać, kto wie może na długo. Wróciłem żeby się spakować i przeprowadzić, ale spotkałem kobietę. Zakochaliśmy się w sobie i zostałem. Takie życie – śmieje się.
Czas pandemii zastał go w Krakowie, ale tam nie mógł się odnaleźć. Odnalazł się w Beskidzie Niskim, gdzie mieszkał jego dziadek-artysta i gdzie on teraz żyje i pracuje od jakiegoś czasu. I ma do dyspozycji ogromne studio malarskie.
– Dwa piętra przestrzeni, 20 metrów od ściany do ściany. To zupełnie zmienia percepcję i perspektywę – cieszy się, a co ciekawe, po tych wszystkich latach w wielkim świecie, wcale nie było mu się trudno przestawić. – Nowy Jork i Nowy Żmigród, co za różnica? – pyta z przymrużeniem oka.
Do Opola także zdarza mu się przyjeżdżać. Nie ma tu już nikogo z rodziny, ale są jeszcze znajomi i wciąż pamięta, iż to właśnie tutaj zaczął się kształtować jego – jak sam to ujmuje – „kręgosłup estetyczny”.
– To było miasto z którego bardzo chciałem uciec, ale teraz jest fajnie tu wracać. Czuję, iż popełniłem niesamowity błąd, iż tak późno zacząłem to robić. Dziś staram się to nadrobić – przyznaje.
***
Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania