— Nic mi nie zrobicie. Nie jestem winien — mamrotał Nikodem, cofając się. Drżał ze strachu.
Na początku czerwca zapanowały ciepłe, letnie dni. Ludzie, stęsknieni za naturą i wypoczynkiem, uciekali z zakurzonych i dusznych miast na działki, na wieś, nad morze. Wojciech z żoną i córką także wczesnym rankiem wyjechali na weekend do małej wioski, w której dorastał i gdzie mieszkała jego matka.
— No to gotowi? Nic nie zapomnieliście? To ruszamy, zanim słońce dobrze rozpali się na niebie — zakomenderował Wojciech, wsiadając do samochodu.
Zosia usiadła obok ojca, a Justyna rozsiadła się z tyłu, z dala od klimatyzacji.
Na rodzinnym naradzie postanowili, iż ostatnie wakacje Zosia spędzi u babci. Nie chciała wyjeżdżać z miasta, ale przyjaciele rozjechali się już po różnych stronach, a w mieście bez nich było nudno.
— Czemu taka smutna? Zobaczysz, spodoba ci się. Tam też znajdziesz przyjaciół. Jeszcze nie zechcesz wracać — dodał otuchy córce Wojciech.
— Oj, tato, daj spokój, wszystko w porządku — burknęła Zosia, zapinając pas.
— No to zupełnie inna rozmowa — ucieszył się Wojciech. — Ostatnie długie wakacje. W przyszłym roku matura, studia, a potem dorosłe życie.
Miasto budziło się, zrzucając z siebie poranną ospałość. Drogi były jeszcze puste, więc samochód gwałtownie wyjechał za granice zabudowań.
Słońce dopiero wschodziło. Jego promienie przedzierały się przez liście drzew wzdłuż szosy, kłując w oczy jak ostre igły. „Choć wszystko dobrze, czemu serce mi tak niespokojnie?” — pomyślał Wojciech, wpatrując się w szare pasmo asfaltu wijące się pod kołami.
Po czterech godzinach wjechali do wioski tonącej w zieleni i kwiatach. Babcia otworzyła drzwi, klasnęła w dłonie — wreszcie przyjechali — i po kolei ucałowała wszystkich.
— Jakże nasza Zosieńka urosła. Już prawie panna na wydaniu. Wojtku, upiekłam twoje ulubione drożdżówki. No chodźcie do środka, czego stoicie w przedpokoju? — krzątała się uradowana staruszka.
— Wszystko tu takie samo — westchnął Wojciech, rozglądając się po izbie i wdychając znajomy od dzieciństwa zapach. — Nic się nie zmieniło. choćby twoje rzeczy leżą w tych samych miejscach. Mamo, i ty taka sama — przytulił matkę.
— Oj, daj spokój, co też wygadujesz — machnęła ręką. — Głodni pewnie jesteście po podróży? Myjcie ręce i siadamy do stołu.
— Tylko uważaj, mamo, na tę „pannę”. Nie dawaj jej za dużo swobody. Żeby nie włóczyła się po nocy — powiedział Wojciech, odgryzając pół drożdżówki i mrucząc z zadowolenia.
— No już, ty też nie byłeś święty w jej wieku — zaśmiała się matka, podsuwając mu szklankę domowego kompotu.
— Właśnie! Babciu, opowiedz, jaki był tatuś. Bo mam wrażenie, iż urodził się bez grzechu — odcięła się Zosia.
Babcia krzątała się, stawiając na stole smakołyki, i mimochodem zerknęła przez okno.
— Może ktoś chce gorącej herbaty? — Spojrzała na długo wyczekiwanych gości. — Na podwórku już czekają twoi koledzy. Widzieli samochód — dodała ze sprytnym uśmiechem, patrząc na Zosię.
— Kto? — zapytała i rzuciła się do okna.
— Najpierw zjedz — surowo powiedział Wojciech. — Poczekają.
— Już jestem najedzona. Dzięki, babciu, pyszne drożdżówki — Zosia nerwowo przestępowała z nogi na nogę.
— No to idź już, wiercipięto — machnęła ręką babcia. — Na obiad się zjaw!
I Zosia czym prędzej wybiegła z kuchni.
— Mamo, pilnuj jej. Z wyglądu dorosła, a w głowie wciąż wiatr hula — rzucił Wojciech, gdy za córką zatrzasnęły się drzwi.
— U nas spokojnie, nie martw się.
Następnego wieczora Wojciech z Justyną wyjeżdżali z powrotem do miasta. Stojąc przy samochodzie, dawał córce ostatnie wskazówki.
— Pomagaj babci. I nie wyłączaj telefonu, jasne?
— Tato, dość już, wszystko rozumiem — Zosia przewróciła oczami. — Skoro tak się o mnie martwisz, może pojadę z wami?
— Serio, Wojtku, za bardzo ją kontrolujesz — wstawiła się Justyna. — Jedźmy, bo do miasta dojedziemy po nocy.
Wyjeżdżając z podwórka, Wojciech spojrzał w lusterko na matkę i córkę. Zerknął na żonę. „Spokojna. A ja się nakręcam? Zosia jest rozsądna, nic jej nie będzie. Trzeba się nauczyć puszczać…” — próbował uciszyć niewytłumaczalny niepokój w sercu.
Minęły trzy tygodnie. Zosia dzwoniła codziennie, opowiadając o życiu u babci. Wojciech powoli się uspokajał. Ale w sobotni poranek obudził go dzwonek telefonu.
— Do pracy cię wołają? — przez sen zapytała Justyna, nie otwierając oczu.
Wojciech sięgnął po komórkę. Zobaczył, iż dzwoni matka, i natychmiast odebrał.
— Tak, mamo. Dlaczego tak wcześnie? — Serce już łomotało w piersi, zwiastując nieszczęście.
— Wojtku, wybacz… Nie uchroniłam Zosi — wyjąkała przez łzy matka.
— Co się stało? — Wojciech zerwał się z łóżka i sięgnął po spodnie.
— Nieszczęście, przyjeżdżaj szybko. Zosia jest w szpitalu, w śpiączce… — babcia wybuchnęła płaczem.
— Zbieraj się, Zosia w szpitalu — powiedział Wojciech Justynie, rzucając telefon na łóżko i wciągając spodnie.
Justyna zrozumiała, iż stało się coś złego, i już zrzucała koszulę nocną. Westchnęła ciężko i osunęła się na posłanie.
— Co z Zosią? — wyszeptała.
— Mama płacze, nic nie rozumiem. Pojedziemy, to się dowiemy.
Wczoraj po pracy nie zatankował, a teraz przed stacją ustawiła się kolejka samochodów. W weekend wielu spieszyło się, by uciec z dusznego miasta.
— I co teraz? Tracimy czas. — Justyna bezradnie spojrzała na męża.
— Już. — Wysiadł, wyjął z bagażnika kanister i ruszył do dystrybutora.Wojciech wpatrywał się w córkę, która słabym głosem wypowiadała jego imię, i w końcu poczuł, jak ciężar na jego sercu zaczyna powoli ustępować, pozostawiając miejsce dla nadziei.