Nie takim księciem się okazał…
Zosia poznała Dominika, gdy ten właśnie wrócił z wojska. Chłopak wyglądał, jakby zszedł z okładki kolorowego magazynu — wysoki, wysportowany, z hipnotyzującym spojrzeniem zielonych oczu i czarnymi, kręconymi włosami. Przy nim Zosia wydawała się zwyczajna, choć była ładna: jasne włosy, smukła sylwetka, uroczy uśmiech. Nie mogła uwierzyć w swoje szczęście — spośród całej paczki wybrał właśnie ją.
— Co on w tobie znalazł? — szeptały koleżanki. — Takie przystojniaki nigdy nie zostają na długo. Pobawi się i pożegna.
Ale Zosia tylko się uśmiechała — wierzyła w ich miłość. Chodzili razem do kina, na tańce, spotykali się ze znajomymi. Dominik nie zasypywał jej komplementami, ale był blisko, a od jego dotyku kręciło się jej w głowie. Gdy pierwszy raz przyprowadziła go do domu, matka — Barbara Stanisławówna — zmarszczyła brwi. Później, gdy zostały same, powiedziała cicho:
— Piękny mąż to cudzy mąż, córeczko. Takim nie ufaj. Nie śpiesz się z zaręczynami, sprawdź go. Jest zbyt… wystawny.
Zosia się obraziła. Wierzyła w uczucia Dominika, nie chciała słuchać wątpliwości. Ale matka zasiała w niej ziarno niepokoju.
Z czasem Dominik zaczął się zmieniać. Najpierw siłownia, potem basen, w końcu nowe towarzystwo. Zosia, by być blisko, też zapisała się na treningi, ale czuła się niepewnie wśród zadbanych, umięśnionych dziewczyn. Dominik przyglądał im się z zainteresowaniem, a Zosia coraz częściej wracała wcześniej do domu, tłumiąc łzy.
— Tyle z ciebie, co z kota napłakał — zaśmiał się raz, gdy przeziębiła się po basenie. — Lepiej zostań w domu z książkami.
Słowa zabolały, i Zosia przypomniała sobie słowa matki. Już czuła, iż Dominik się oddala. Coraz częściej wychodził sam, nie dzwonił, nie zapraszał, nie tłumaczył. Aż w końcu… zniknął. Nie odbierał telefonów.
— Nie dzwoni? — spytała matka.
— Nie… — szepnęła Zosia, odwracając twarz do ściany.
— Wstawaj! Do fryzjera marsz! — rozkazała Barbara Stanisławówna. — Nowa fryzura to pierwszy krok do nowego życia. Potem uszyjemy sukienkę, jesteś zdolna.
Kupiły materiał, Zosia szkicowała fasony, próbując się rozerwać. Plotki o nowych podbojach Dominika do niej docierały, ale trzymała się mocno. Gdy po kilku tygodniach pojawiła się na potańcówce — odmieniona, lżejsza, promienna — wszyscy się oglądali. Zauważyli ją.
Pojawił się chłopak, Marek, skromny i nie rzucający się w oczy, który zaczął się nią opiekować. Nie przystojniak, ale jego oczy patrzyły tylko na Zosię — ciepło i szczerze. Po miesiącu oświadczył się.
— To się nazywa facet! — powiedziała matka. — Zakochał się, to się żeni. A ty?
— Zgadzam się — cicho odpowiedziała Zosia.
— Kochasz go?
— A jak nie kochać? Jest dobry, pracowity, wierny. Potrzebuje tylko mnie.
Wesele było ciepłe, pełne serdeczności. Zosia i Marek zaczęli od zera: pierwszy stołek, pierwszy talerz. Po roku urodziła się córeczka, po trzech latach — syn. Rodzina, troska, szczęście.
O Dominiku już nie myślała. Czasem słyszała w rozmowach, iż porzucił żonę, rzucił się w nowy związek, znów szuka przygód. Zosia tylko się uśmiechała:
— Czy był kiedyś mój? Taki epizod z młodości. Niech będzie szczęśliwy, jeżeli potrafi.
A w domu czekali na nią dzieci i mąż. I mama — mądra, dobra, najbliższa. Ta, która uchroniła ją przed prawdziwą biedą. Ta, dzięki której Zosia znalazła swoje ciche, prawdziwe szczęście.
Mamo… zostań przy mnie jak najdłużej. Bez ciebie świat nie jest taki jasny.