Od dwudziestu lat nie rozmawiałam z moją siostrą. A teraz prosi, by zamieszkać u mnie… Jestem zrozpaczona.
Nazywam się Weronika Kowalska. Mam czterdzieści lat, rodzinę, dwóch synów, ukochanego męża, przytulne mieszkanie w Poznaniu i domek letniskowy pod Toruniem, dokąd jeździmy każdego lata. Życie wydawało się poukładane. Ale teraz stoję przed wyborem, który nie daje mi spokoju. Bo ten wybór dotyczy mojej siostry — kobiety, od której dzieli mnie nie tylko odległość, ale lata milczenia, żalu i bólu.
Gdy miałam pięć lat, zmarł nasz tata. Dziesięć lat później mama odeszła na raka. Zostałam sama. Kinga — moja starsza siostra — była już dorosła, miała dwadzieścia trzy lata. Przed śmiercią mama błagała ją, by mnie nie porzucała. Kinga objęła nade mą opiekę i zostaliśmy we dwójkę w rodzinnym domu. Tyle iż trudno było nazwać to domem…
Byłam trudną nastolatką — zbuntowaną, opryskliwą, zagubioną. A Kinga była zimna, surowa, trzymająca dystans. Nigdy mnie nie przytuliła, nie powiedziała czułego słowa. Nie krzyczała — patrzyła tylko z obojętnością. Pamiętam, jak płakałam w poduszkę, marząc tylko o tym, by wyrwać się z tego dusznego pokoju.
Gdy skończyłam siedemnaście lat, zakochałam się. Przyprowadziłam chłopaka do domu. Ale mąż Kingi — była już wtedy zamężna z Bartkiem — wyrzucił go bezceremonialnie. Potem Kinga powiedziała spokojnie: „Jeśli ci się nie podoba, możesz wyjść”. Spakowałam swoje rzeczy i wyszłam. Nikt mnie nie zatrzymał. Nikt nie zadzwonił. Nikt nie szukał.
Z Tomkiem nie wytrzymaliśmy długo — okazał się kimś zupełnie innym, niż myślałam. Mieszkaliśmy w kawalerce po jego rodzicach, ledwo wiążąc koniec z końcem. W końcu się rozstaliśmy. Nie chciałam wracać do siostry. Czekała na dziecko, a po wszystkim czułam, iż tam nie ma już dla mnie miejsca.
Wyjechałam do Łodzi, zaczęłam pracę jako ekspedientka w sklepie, żyłam w akademiku. Było ciężko, strasznie, ale łapałam każdą szansę. Aż spotkałam Jacka. Spokojnego, dobrego, pewnego. Wzięliśmy ślub. Urodzili się nam dwaj synowie. Z czasem wzięliśmy kredyt na mieszkanie, kupiliśmy samochód, a potem letniskowy domek — mały, ale przytulny, nad Zalewem Koronowskim.
Kinga? Przez lata nie miałam o niej wieści. Słyszałam tylko pogłoski: u nich z Bartkiem wszystko dobrze, on rozkręcił biznes, mieli duże mieszkanie, dostatnie życie. Aż nagle — wszystko się zawaliło. Bartek zaczął pić, Kinga się z nim rozstała, mieszkanie sprzedali, podzielili się pieniędzmi. Ona z córką przeprowadziła się do kawalerki.
Nie mieszałam się. Każdy ma swoje życie, swoją drogę. Ale kilka miesięcy temu napisała do mnie wspólna znajoma: córka Kingi wyszła za mąż. I… wyrzuciła matkę z mieszkania. Po prostu. Bez prawa powrotu.
I wtedy zaczęły się telefony. Wiadomości. Listy. Kinga. Siostra, z którą nie rozmawiałam od dwudziestu lat. „Wybacz mi…”, „Jestem chora…”, „Nie mam gdzie iść…”, „Pozwól mi pomieszkać chociaż w domku…”. Czytam i nie wiem, co czuję. Litość? Złość? Ból? Czy pustkę?
Mój mąż mówi: „Niech zostanie. Przecież my tam bywamy tylko latem. I to w końcu rodzina”. Milczę. Myślę. Przypominam sobie siebie — siedemnastoletnią, stojącą z walizką na progu domu, któremu dawno przestało zależeć, czy przeżyję, czy zginę.
WyZamknęłam oczy i poczułam, iż bez względu na to, co teraz wybiorę, ta decyzja na zawsze zarysuje moje serce jak szkłem.