Dzisiaj kolejna scena z mamy. “Nawet dziękuje nie powiedziałeś” – rzuciła, jak tylko wszedłem.
– Mamo, no co ty znowu zaczynasz! – odpowiedziałem zirytowany, choćby nie odrywając wzroku od telefonu. – Mówiłem, iż jestem zajęty!
– Zajęty! – Janina opadła ciężko na krzesło. – Prawie czterdzieści lat na karku, a jak uczniak! Marek, proszę, odwiedź babcię Stanisławę. Dzwoniła, źle się czuje.
– Spotkanie za godzinę! Ważne! – W końcu spojrzałem na nią. – Pojadę później. Wieczorem albo jutro.
– Jutro, pojutrze… – Westchnęła. – Babcia osiemdziesiąt trzy lata przeżyła, a ty zawsze masz powód, żeby nie przyjechać.
– Nie zaczynaj tej śpiewki! – Zerwałem się, chowając telefon. – Pracuję, rozumiesz? Zarabiam pieniądze! Nie jak niektórzy, co tylko jęczą!
Mama drgnęła, ale milczała. Przywykła. Z rodziną zawsze byłem ostry.
– Dobrze – powiedziała cicho. – Więc pojadę sama. Szkopuł w tym, iż auto w warsztacie, a autobusem dwie godziny w jedną stronę…
– No i? – Zakładałem kurtkę. – Jedź autobusem, co w tym złego? Albo zamów taksę!
– Taksówka droga, synu. Emerytura mała, wiesz.
– Wiem, wiem! – Już stałem w drzwiach. – Posłuchaj, mamo, pogadamy później? Naprawdę się spieszę!
Drzwi trzasnęły. Janina została sama w kuchni, gdzie unosił się zapach rosółu, który ugotowała dla mnie. choćby nie dotknąłem.
Podeszła do okna, patrzyła, jak wsiadam do nowego auta. Szykowne, drogie. Dumny z niego byłem, często opowiadałem kumplom. A babcię podwieźć? Brak czasu.
Zobaczyłem, jak wyjmuje zniszczony portfel, liczy pieniądze. Na taksę do Sobczyków drogo. Autobusem będzie jechać. Wzięła torbę z zakupami dla teściowej, otuliła głowę chustą i wyszła. Do przystanku minięt piętnaście. Szła wolno, czasem przystając. Serce ostatnio płatało figle, ale do lekarza nie szła. Nie było czasu, szkoda forsy.
Na przystanku czekała pół godziny. Autobus przyjechał zatłoczony, ledwo się wcisnęła. Jej droga była długa, z przesiadkami. Młodzież w słuchawkach, w telefonach. Nikt miejsca nie ustąpił.
Dotarła wreszcie do Sobczyków, gdzie mieszkała babcia Stanisława. Stary domek na uboczu, otoczony zarośniętym sadem. Otworzyła furtkę, podeszła pod ganeczek.
– Babciu! – zawołała, pukając. – To ja, Janina!
Drzwi otwarły się z opóźnieniem. Stanisława, matka nieżyjącego już męża Janiny, stała wsparta na lasce. Postarzała się od ostatniej wizyty.
– Janka! – ucieszyła się. – Jak dobrze, iż przyjechałaś! Wchodź!
– Jak się masz, babciu? – Janina uściskała teściową. – Takaś chudziutka.
– Co tam… – Stanisława poprowadziła ją do pokoju. – Apetytu nie mam. Źle śpię. Bóle jakieś…
– Do lekarza chodziłaś?
– Chodziłam. Mówią, wiek. Co zrobisz, osiemdziesiąt trzy lata. – Posadziła gościa przy stole. – Herbaty?
– Oczywiście. – Janina wyjęła z torby paczki. – Rosół ci przywiozłam, kotlety, pierogi z kapustą.
– Och, dziękuję ci, kochana! – Stanisława się uśmiechnęła. – A gdzie Mareczek? Dawno go nie widziałam.
Janina zamilkła, nalewając herbatę.
– Dużo pracuje, babciu. Sprawy ma.
– Rozumiem – skinęła staruszka. – Mężczyzna musi pracować. Tylko… – zamilkła, potem dodała cichszym głosem: – Tylko tęsknię za nim. On mój jedyny wnuk.
–. Wiem, babciu. On też tęskni, czasu nie ma.
– Nie, Janka – pokręciła głową Stanisława. – Nie tęskni. Gdyby tęsknił, znalazłby czas. Ty znalazłaś.
Janina nie wiedziała, co odpowiedzieć. Sama często o tym myślała. Marek naprawdę mógłby znaleźć czas, gdyby chciał. Ale nie chciał. Nie ciekawiło mnie wysiadywanie w starym domu, słuchanie o chorobach.
– Opowiedz lepiej, jak żyjesz – poprosiła Janina.
– Co tam opowiadać… – Wzruszyła ramionami. – Wstaję rano, śniadanie, czasem sąsiadka Bożena wpadnie. Telewizor, tam same straszne rzeczy…
– A zdrowie?
– Kiepsko. Serce boli, w piersi kłuje. Głowa się kręci. Wczoraj upadłam w kuchni, dobrze, iż za stół złapałam.
– Babciu! – przeraziła się Janina. – Dlaczego od razu nie powiedziałaś? Może pogotowie?
– Co pogotowie… Przyjadą, powiedzą – wiek. Lekarstwa drogie, emerytury nie starcza.
– O
Następnego ranka Igor znów wsiadł do błyszczącego samochodu, kierując się do biura, a nie do babci, bo przecież terminy i spotkania czekać nie mogły.