Postanowiłam nie mówić mężowi, iż zaczęłam zarabiać więcej. Obraził się, spakował swoje rzeczy i wyjechał do swojej matki.
Gdy zdecydowałam się ukryć przed mężem, iż teraz zarabiam lepiej, sama nie czułam się z tym dobrze. Ale zrobiłam to świadomie – nie z chciwości czy złośliwości, ale ze zmęczenia. Od tych nieustannych huśtawek – przez tydzień żyjemy na wysokim poziomie, a przez trzy kolejne jemy tylko makaron. Od jego nieodpowiedzialności. Od lekkomyślności, którą mój mąż, Marek, odziedziczył po swojej matce.
Poznaliśmy się na imprezie u znajomych. Urzekł mnie swoją beztroską, charyzmą, tym, jak potrafił nie przejmować się problemami. Ja jestem jego przeciwieństwem – wszystko trzymam pod kontrolą, biorę odpowiedzialność za każdy grosz, martwię się o każdy szczegół. Wtedy pomyślałam: „Może właśnie taki – lekki – jest mi potrzebny”.
Ale po ślubie prawda wyszła na jaw. Jego „lekkość” okazała się niedojrzałością. Dzień wypłaty – święto: restauracje, zakupy, prezenty dla jego matki, znajomych, dla kogokolwiek. Następnego dnia – już „na dnie”. Miesiąc – makaron i obietnice, iż „wszystko się ułoży”.
Marek zarabia nieźle, ale pieniądze przeciekają mu przez palce. Zwłaszcza gdy w grę wchodzi jego matka – kobieta pełna ekspresji, kapryśna, równie nieodpowiedzialna. Gdy tylko wydała emeryturę, od razu dzwoniła do syna: „Nudzę się, jest mi smutno, zmęczyłam się biedą”. Marek oczywiście biegł na ratunek.
– To przecież moja mama. Nie mogę jej zostawić – mówił.
– A jak my mamy żyć? – pytałam.
– Jakoś to będzie – odpowiadał z uśmiechem.
Tymczasem nasz dom się rozpadał. Dosłownie. Tapety odpadały, ciekła woda, stara lodówka huczała jak traktor. Malowałam, kleiłam, milczałam i wściekałam się w duchu. Próbowałam rozmawiać, on słuchał – i dalej żył, jakby był sam.
Aż w końcu dostałam podwyżkę. Poważną. To był sukces – miesiące nadgodzin, nerwów, udowadniania szefostwu, iż potrafię prowadzić projekt. Wróciłam do domu z błyszczącymi oczami – i… nie powiedziałam. Po prostu nie mogłam.
Wyobraziłam sobie, jak on z matką znów zaczną „cieszyć się życiem”: kupią niepotrzebne rzeczy, polecą na wakacje, a my znów będziemy „walczyć o przetrwanie”. Nie, postanowiłam milczeć. Te pieniądze były na remont, na samochód, na wakacje w końcu. Na coś konkretnego.
Kupiłam sobie nowy laptop – stary już ledwo zipiał. Powiedziałam Markowi, iż dostałam go w pracy. Opłaciłam leczenie zębów – skłamałam, iż to z ubezpieczenia. Wszystko dla spokoju. Dla przyszłości. Dla nas.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby na firmowej imprezie mój podpity szef nie wygadał się przy Marku:
– No, w takim tempie jeszcze cię awansujemy! Przecież już pół roku jesteś w zarządzie…
Marek zdrętwiał.
– W jakim zarządzie? Jaka „jeszcze” podwyżka? – zapytał, gdy wyszliśmy.
Zrozumiałam, iż za późno. Przyznałam się, iż rzeczywiście awansowałam.
– A pensja? – jego spojrzenie było lodowate.
– Na razie bez zmian – skłamałam po raz kolejny.
Ale w domu nie zrezygnował. Spytał wprost:
– Dlaczego mi od razu nie powiedziałaś? Może wstydzisz się, JAK dostałaś tę posadę?
Poczułam się, jakby ktoś mnie uderzył. Zrobiło mi się gorzko, przykro, obrzydliwie. Wybuchnęłam. Powiedziałam wszystko. O pieniądzach. O zmęczeniu. O jego matce. O tym, jak przepala każdą złotówkę. O moim strachu przed przyszłością. Że po prostu chciałam stabilizacji.
Słuchał w milczeniu. Potem wyszedł do sypialni. Po godzinie wrócił z torbą.
– Jadę do mamy. Muszę to przemyśleć.
Trzeci dzień cisza. Ani telefonu, ani wiadomości. Za to zadzwoniła jego matka. Z krzykami, oskarżeniami, pretensjami. Odłożyłam słuchawkę. Nie słucham jej więcej. Jej głos to źródło wszystkich moich problemów.
Nie piszę do Marka. Nie dzwonię. Tak, jest mi ciężko. Ale jeszcze ciężej byłoby znów wpaść w tę samą pułapkę. jeżeli chce wrócić – niech najpierw przeprosi. Za kłamstwa, za upokorzenia, za to, iż zdradził, gdy ja tylko próbowałam nas ocalić.
Niech czeka. Ja nie mam za co przepraszać.