Artur Kowalski wpadł do gabinetu na wezwanie szefa. Jak zwykle, nie miał dobrych przeczuć. I słusznie.
– Siadaj, Artur. Znowu zawaliłeś robotę! Dostajesz naganę. I bez premii kwartalnej, przecież cię ostrzegałem! Co jest z tobą? Obiecałem twojemu staremu… A ty mnie zawiedziesz, ehh… Arturze Stanisławowiczu! – Jerzy Wojciechowski, szef produkcji, machnął ręką zniechęcony. – Wynoś mi się sprzed oczu, przecież jesteś dorosłym facetem! Pomyśl, Artur, dokąd zmierzasz? Ani rodziny, ani żadnych pasji. Co dalej?
Do domu Artur jechał SKM. Zatłoczone jak zawsze, nie do usiądzia, ludzie stłoczeni jak sardynki. Koledzy z fabryki mieli w domach żony, porcję ziemniaków i kotletów na stole. U Artura – pustka, mieszkał sam. Jego jedyne pragnienie ostatnio: wypić jedno piwko i zwalić się do łóżka.
Dawniej po robocie spotykał się z kumplami. Dziewczyny się za nim oglądały.
Teraz wszyscy się pożenili. Stali się nudziarzami, z ich troskami: dzieci, żony!
Na przystanku Artur ledwo wysiadł – staruszka z siatami rozkraczyła się w przejściu, trudno ją było obejść!
W podziemnym przejściu ludzie wciskali się przed niego, szturchali. Tyle spieszą się! Ale dokąd?
Dwadzieścia pięć lat temu Artur też spieszył się żyć. Dziewczyny się w nim kochały. Miał wtedy już swoje mieszkanie, dobrą pensję na fabryce. Samochód też kupił, choć nie nowy, ale własny!
Matka radziła: – Ożeń się, synku! Czas tak gwałtownie leci, a ty go marnujesz na te wymalowane! O, moja sąsiadka Iga, taka dobra dziewczyna! Młoda, potulna! Pomaga mamie, uczyła się na higienistkę, a i na ciebie zerka, to widzę!
A on jej: – Nie potrzebuję takiej, mamo, tej twojej Igi. Nie podoba mi się, to nie mój typ!
Tak się rozminął. Pewnie teraz ta Iga smaży mężowi schabowego z ziemniakami i surówkę z kapusty. I czeka nie może się doczekać. Pewnie dzieci pytają: – Mamo, kiedy tata wróci?
A na niego nikt nie czeka. Wydawało mu się, iż to choćby w porządku.
Nie zauważył, kiedy przyszedł ten moment. Moment, gdy imprazy stały się nużące, a on wciąż klepał tą samą rutynę!
Artur wyszedł na piętro, wyciągnął klucze z kieszeni, próbował włożyć do zamka – nie wchodził. Co za bzdura? Silniej pokręcił w dziurce od klucza, i…
Drzwi nagle otworzył ktoś od środka. Stanęła w nich matka Artura w kwiecistym szlafroku z rumieńcami na policzkach.
– Synku! Przyszedłeś wprost z pracy? Czemu nie zadzwoniłeś? Pewnie zmęczony, wyglądasz na wykończonego. My z ojcem akurat siadamy do kolacji. Rozbieraj się, Artureczku, umyj ręce! Hej, stary, gdzie ty jesteś? Stanisławie, chodź choć syna przywitać, ciągle się gdzieś grzebiesz!
Artur stał jak wryty, kompletnie oniemiały.
Wtem wyszedł Stanisław Kowalski.
– Synku, myślałem, iż swoją dziewczynę przyprowadziłeś na spotkanie. Nigdy chyba wnuków nie zobaczę! Ja to sam winien, głupek, ożeniłem się dopiero po czterdziestce. Matka też była już nie pierwszej młodości. Tylko ty, synu, nie zwlekaj, ucz się na ojcowskich błędach. W życiu wszystko trzeba zrobić na czas! Łapiesz?
– Łapię, tato – Arturowi zaschło w gardle. – Tato, dziękuję wam z mamą za wszystko… Zaraz wracam, zapomniałem jednej rzeczy! – Artur pomknął po schodach jak burza, wypadł z klatki i pobiegł przed siebie bez oglądania się.
Odległ kawał drogi, zatrzymał się wreszcie, łapiąc oddech. Ostrożnie, powoli rozejrzał się. Jak to możliwe? Skąd wziął się u jego rodziców? Bo przecież z pociągu poszedł w złą stronę? Zamyślił się, a nogi z przyzwyczajenia zawiodły go pod dom rodzinny, w którym Artur sam dorastał, zanim się usamodzielnił. Bezwiednie wszedł, próbował otworzyć drzwi… Ale nie o drzwi chodziło.
Artur rozejrzał się.
Po familijnym bloku ani śladu.
Na jego miejscu był teraz skwer…
Oczywiście, wyburzyli go ze trzy lata wcześniej. A rodziców Artura nie było już od pięciu lat.
Sprzedał wtedy to mieszkanie, spłacił kredyt, kupił samochód, postawił rodzicom nagrobki.
Co to było? Gdzie się znalazł? Jak tak wyraźnie znalazł się w domu rodziców?
I oni – żywi? Tak jak kiedyś!
Czyżby to tylko przywidzenie?
Artur oszołomiony tym, co się wydarzyło, wrócił do siebie.
Długo wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze. Potem poddał się mocnemu prysznicowi, ubrał dres i adidasy, wyszedł na osiedle. Blok rodziców zburzono, mieszkańców przesiedlono do nowego budynku obok.
I gdy nowo narodzone maleństwo Antoniego po raz pierwszy rozświetliło dom jego i Zuzanny, wiedział, iż ta iskierka nadziei, co tliła się od dnia wizyty na grobie rodziców, zapłonęła teraz jasnym, ciepłym płomieniem nowego życia.