„Nawet chodzić nie potrafisz!” – drwił. ale ona zrobiła jeden krok, który wszystko zmienił.
Mówił dalej, niepewny. „No więc… twoje mieszkanie. Nasze stare. To znaczy – było nasze, ale wiesz… teraz jesteś tutaj. A ja mam już nowe życie.”
Głos mu się załamał. Skinął lekko w stronę jej nóg, jakby to one były odpowiedzią na wszystko.
Ale Katarzyna milczała.
Powoli odwróciła się do stolika obok i wzięła cienką teczkę. Wszystko było już przygotowane. Podała mu ją z zimnym, opanowanym spokojem.
„Proszę,” powiedziała. „Wszystko jest wewnątrz.”
Wziął ją, zdezorientowany.
„Co to jest?”
„Akt notarialny. Dokumenty przelewu. Testament.”
Marcin oniemiał. „Oddajesz nam dom? Tak po prostu?”
Nawet Zofia cofnęła się lekko. „Czekaj… mówisz poważnie?”
Głos Katarzyny był jak porcelana. „Tak. Teraz jest jej. Mam inne sprawy.”
To zdanie – *mam inne sprawy* – odbiło się echem niczym grzmot w próżni.
Marcin roześmiał się. Zbyt głośno. „Inne sprawy? Ty? Katarzyna, przecież choćby chodzić nie możesz!”
Cisza opadła jak kurtyna.
Katarzyna zamknęła oczy. Nie z rezygnacją – ale z czymś, co przypominało spokój.
Potem, powolnym, niemal baletowym ruchem, odsunęła koc z kolan. Pod spodem jej nogi – dawniej sztywne i bezwładne – owinięte były w miękkie wełniane spodnie. Rozwiązała składaną laskę przymocowaną do boku wózka.
I wstała.
Jeden krok.
Drugi.
Cichy stuk laski o podłogę brzmiał donośniej niż jakiekolwiek jego słowo.
Marcin zastygł. Zofia otworzyła usta. Powietrze zgęstniało od niedowierzania.
„Miałam wypadek,” powiedziała Katarzyna cicho, ale stanowczo. „To nie był wyrok.”
Postąpiła znowu. Laska stuknęła z pewnością siebie.
„Ale… lekarze… mówiłaś, że…” jąkał Marek.
„Mówiłam, iż potrzebuję czasu. I odpoczynku. I żebyście dali mi spokój.” Spojrzała mu w oczy, nieugięta. „Niechcący mi to daliście.”
Podeszła do drzwi.
Lecz zanim wyszła, odwróciła się. Jej twarz była spokojna. Ton ostateczny.
„Zabraliście mi dom,” powiedziała.
Chwila ciszy.
„Ja zabrałam wam wolność.”
Oczy Marcina zwęziły się. Zofia postąpiła naprzód, nagle pełna wątpliwości.
„Co to znaczy?” – spytała, głos jej był napięty.
„O co ci chodzi, Katarzyna?” – głos Marcina miał rysę.
Uśmiechnęła się zmęczonym uśmiechem – ani dobrym, ani okrutnym. Po prostu… pogodzonym.
„Przeczytaj ostatnią stronę,” odparła. „Uważnie.”
Wyszła.
Dźwięk jej laski oddalał się korytarzem.
Za nią cisza nie opadła – pękła. Jak dźwięk czegoś cennego, co roztrzaskuje się na zawsze.
Dłonie Marcina drżały, gdy przewracał strony teczki.
Jedna.
Druga.
W końcu – ostatnia.
Palce mu się zacisnęły. Twarz zbladła.
„Nie…” szepnął.
Zofia zajrzała mu przez ramię.
„Co tam jest?”
Czytał na głos, głos mu się łamał: „Zgodnie z warunkami dokumentu, przekazanie nieruchomości jest ważne tylko pod warunkiem przyjęcia przez nowych właścicieli pełnej i wyłącznej opieki nad dzieckiem z pozamałżeńskiego związku.”
Podniósł wzrok. „Ty… nigdy nie mówiłaś o dziecku.”
Zofia też zbladła. Jej idealna maska pękła. „Marcin…”
„Dlaczego mi nie powiedziałaś?”
„Nie sądziłam, iż to…”
Przerwało im pukanie.
W drzwiach stanęła pielęgniarka, trzymając zawiniątko.
„Pani Nowak?” – zwróciła się do Zofii.
„Tak?” – odpowiedziała ledwie słyszalnie.
Pielęgniarka uśmiechnęła się uprzejmie i podała jej dziecko. „Dziecko może już iść do domu. Oto akt urodzenia i tymczasowe dokumenty opieki – przygotowane zgodnie z życzeniem. Gratuluję.”
Oczy Marcina biegały od pielęgniarki do dziecka, potem z powrotem do dokumentów.
„Ale… ojciec to…”
Pielęgniarka mrugnęła. „Och, on nie jest biologicznym ojcem,” powiedziała, skinąwszy uprzejmie głową. „Potwierdziły to badania w szpitalu w ramach procedur ubezpieczeniowych. Wszystko jest udokumentowane.”
Katarzyna nie wyszła po prostu z tego pokoju.
Odeszła – wolna.
MijMiesiąc później, odkąd Marcin i Zofia podpisali dokumenty, ich idealny świat, zbudowany na kłamstwach, zaczął się rozpadać jak papierowy dom w deszczu.