Nie mogę go opuścić. Przynosi tyle trosk… i tyle miłości.

newsempire24.com 1 tydzień temu

Nie mogę go zostawić. Przynosi tyle trosk… i tyle miłości.

Nie mogę na długo zostawić go samego. Nie dlatego, iż coś nabroi albo narobi bałaganu – po prostu tęskni. Tęskni tak mocno, iż albo odmawia jedzenia, albo zaczyna kopać dziury wzdłuż płotu, jakby próbował odnaleźć drogę do mnie. A kiedy dziura staje się wystarczająco głęboka, by ukryć w niej swoje skarby, chowa tam moje rzeczy – kapcie, ładowarkę do telefonu, okulary – zakopuje je i pilnuje, jakby to było najcenniejsze, co posiada.

Ma epilepsję. Wrodzoną. Żyje z tym od zawsze. I ja też. Już dziesięć lat każdego ranka i wieczoru podaję mu leki. Nie, nie lubi leków. W żadnej postaci. Ani w mięsie mielonym, ani w kiełbasie, ani choćby w najsmaczniejszym przysmaku. Muszę więc usiąść obok, wziąć jego pysk w dłonie, położyć tabletkę na nasadzie języka i czekać, aż połknie. Patrzy na mnie, jakby wszystko zrozumiał, jakby się pogodził – a potem, udając, iż wszystko w porządku, idzie do innego pokoju, by ukradkiem wypluć tabletkę pod szafę. I wraca z winowajczym spojrzeniem: przepraszam, znowu nie dałem rady.

Podczas ataków próbuje dosięgnąć mojej dłoni i polizać, jakby chciał powiedzieć: „Przepraszam, iż nie mogę teraz być twoim obrońcą”. Widzę, jak się stara, jak walczy ze swoim ciałem, jak chce pozostać silny w moich oczach – i serce mi pęka.

Warczy, ledwo słyszalnie, gdy ktoś z domowników podnosi na mnie głos. Jego oddanie nie zna granic. A gdy leżę wykończona po dyżurze, kładzie się obok i pilnuje, nie odchodzi, choćby gdy wołają go na spacer.

Gubi sierść. choćby po idealnym sprzątaniu i tak znajduję ją w najbardziej nieoczekiwanych miejscach – na ubraniach, na jedzeniu, na poduszkach. Ale to już część naszej codzienności. Nie irytuję się – przywykłam. To jego sierść. Jest jak pamiątka, jak przypomnienie, iż jestem mu potrzebna.

Śmiesznie prosi się na ręce. A ja rzucam wszystko, co robię, siadam na podłodze, tulę go i kładę głowę na jego grzbiecie. Bo nie da się unieść czterdziestu kilogramów czystej miłości. Ale przytulić – to konieczność.

Trzeba z nim dużo chodzić. Naprawdę dużo. I choćby gdy nie czuję nóg, choćby gdy oczy kleją się ze zmęczenia, znajduję w sobie siłę, by wziąć smycz i ruszyć z nim. Bo on na to czeka. Bo dla niego to nie tylko spacer – to moment, gdy jest przy mnie, i to wystarczy.

Nie mówi, nie dyskutuje, nie udziela rad. Nie przynosi pieniędzy i nie pomaga w domowych obowiązkach. Nie podaje narzędzi, nie wymienia żarówek, nie rozprawia o polityce czy filozofii. Po prostu jest. W ciszy. Z wiarą, z zaufaniem, z oddaniem, które człowiek nie zawsze potrafi pojąć.

Po prostu istnieje. Ze swoim mokrym nosem, z dobrymi oczami, z ciężkim osępieniem, gdy wychodzę. I z nieopisana radością, gdy wracam. Jego miłość nie jest za coś. Jest tak po prostu. Bezwarunkowa. Bez wymagań.

A gdy mam ochotę płakać, gdy ręce opadają, gdy wszystko wydaje się bez sensu – po prostu patrzę na jego pysk. Jego oczka pytają: „Wszystko w porządku?”, i nagle zdaję sobie sprawę, iż tak, nie jestem sama. Mam jego.

„Jeśli zabierzesz psa z ulicy, nakarmisz i przytulisz, nie ugryzie cię. Oto różnica między psem a człowiekiem”. Teraz wiem dokładnie, o czym mówił ten cytat.

Nie mogę go zostawić. Bo bez niego moje życie byłoby cichsze… ale i uboższe.

Idź do oryginalnego materiału