Szerokim echem odbił się artykuł serwisu eDziecko, w którym zebrano wypowiedzi kilkorga uczniów skazanych na wstawanie przed 5, by zdążyć na lekcje o 8. Pod tekstem pojawiło się sporo wypowiedzi osób, które zwróciły uwagę na fakt, iż ten problem jest wciąż aktualny i wcale nie dotyczy wyłącznie uczniów.
REKLAMA
Zobacz wideo Przemek zaczął dorosłe życie z pomocą fundacji "Po drugie". "Spałem w autobusie"
Przejechanie 100 km zajmuje jej trzy-cztery godziny. "Ludzie stoją w przejściu"
"Gadanie o ekologii, a jak mieszkasz na obrzeżach miasta albo na wsi, to bez auta ani rusz", "Pamiętam, jak musieliśmy prosić nauczycieli, żeby puszczali nas parę minut wcześniej z lekcji, żebyśmy uniknęli godziny czekania na następny autobus", "To samo było ponad 20 lat temu i to samo jest teraz" - napisali internauci pod artykułem.
O problemy z dostaniem się z punktu a do punktu b zapytałyśmy także naszych rozmówców. Czy rzeczywiście jest on wciąż aktualny i bardzo wpływa na jakość życia? Sporo na ten temat ma do powiedzenia pierwsza osoba, z którą porozmawiałyśmy na ten temat. - Mieszkam w Krakowie, ale pochodzę z Żywca. To jest mniej więcej 100 km od siebie. Dojazd jest, no cóż, taki sobie - zaczyna. - Od lat prowadzę z moimi znajomymi dyskusję, jak tu lepiej dojechać. Opcja "samochód" w moim wypadku nie wchodzi w grę, bo go nie mam. Pozostają dwie inne opcje: bus albo pociąg.
jeżeli chodzi o wariant pierwszy, to kiedyś jeździły PKS-y, ale w 2014 tenże PKS upadł i przez dłuższą chwilę w ogóle nie było bezpośredniego połączenia na tej trasie. Po jakimś czasie pojawili się przewoźnicy prywatni. Ale zdarza się, iż też okropnie śmierdzą, bo kierowcy w nich palą, a poza tym są strasznie ciasne: jak pasażerem jest ktoś wyższy czy tęższy, to ma problem, żeby się tam w ogóle zmieścić. To z reguły nie są duże autokary, tylko takie małe busiki. W piątek czy niedzielę kierowca pakuje tych pasażerów, ile się da, ludzie stoją w przejściu, nie zawsze mają się czego złapać, to jest proszenie się o tragedię
- zauważa. - Przesiadłam się na pociąg, a raczej pociągi. Minus jest taki, iż to jest opcja dłuższa. Bezpośredni pociąg z Żywca do Krakowa jeździł kiedyś raz w tygodniu, teraz chyba w ogóle nie ma. No więc trzeba się bawić w przesiadki. Najczęściej jadę z Żywca do Czechowic-Dziedzic i stamtąd do Krakowa, ale na przesiadkę czekam czasem i godzinę. Jak jest ładna pogoda, to spoko, wyciągam telefon albo książkę i czytam, ale jak pada, to gorzej, bo dworzec w Czechowicach jest w remoncie, więc jak się chcesz schować przed deszczem lub silnym wiatrem, to trzeba się ewakuować do przejścia podziemnego pod torami. Cała trasa to mniej więcej trzy-cztery godziny (zależy, jak się uda z tą przesiadką). I taka zabawa - podsumowuje.
Nasza rozmówczyni zwróciła też uwagę na to, iż problem ten staje się poważniejszy w sytuacji, w której nie mówimy o podróżowaniu dla przyjemności albo codziennym transporcie do pracy. - Latem mój tata został przetransportowany z Żywca do szpitala w Jastrzębiu-Zdroju. I tak na dobrą sprawę, mieszkając w Krakowie i nie będąc posiadaczką samochodu, nie bardzo mogłam go odwiedzić. jeżeli chodzi o pociągi, to ich po prostu nie ma, bo w Jastrzębiu nie ma choćby działającego dworca. Patrzyłam więc na busy i na połączenia łączone bus plus pociąg. Ale wakacyjne rozkłady były tak słabe, iż musiałabym wziąć dzień wolnego, wyjechać busem wcześnie rano, przesiąść się ze trzy razy, a i tak bym nie zdążyła dotrzeć do tego szpitala w godzinach odwiedzin. O powrocie choćby nie mówię. Moja mama, która dojeżdżała tam z Żywca, też nie ma auta. Była skazana na łaskę i niełaskę zmotoryzowanych krewnych, sąsiadów itd., bo pociągi i busy oznaczały dla niej kilkugodzinną podróż z dwiema lub więcej przesiadkami po drodze, a to jest pani po siedemdziesiątce, która nie ogarnia takich rzeczy jak GPS. No więc był Meksyk.
"Co z tego, iż jadą co 10-15 minut, jak w żaden nie da się wsiąść?"
Nie lepiej sytuacja wygląda u mieszkańców podwarszawskich miejscowości. Choć w teorii są nieźle skomunikowane ze stolicą, w praktyce nie zawsze tak bywa. Opowiada nam o tym osoba mieszkająca w okolicy Piaseczna. W ostatnich latach po tej stronie Warszawy mocno się zagęściło. Wiele osób sprowadza się tu, by pozostać blisko stolicy, ale mieszkać w nieco spokojniejszym rejonie (niemałe znaczenie mają także różnice w cenie mieszkań). Choć na Puławskiej, głównej ulicy dojazdowej, wydzielono buspas, niekoniecznie rozwiązuje to problem dojazdów.
Codziennie komunikacją jeździ tędy multum osób, ale autobusy są małe (urzędnicy twierdzą, iż przegubowe nie mieszczą w okolicznych miasteczkach). Co z tego, iż jadą co 10-15 min, jak w żaden nie da się wsiąść, bo jest wypchany po brzegi? Nie mówiąc choćby o możliwości skorzystania z siedzenia. Człowiek po całym dniu pracy i tych dojazdach jest naprawdę zmęczony. A tymczasem mogę dopiero usiąść dwa przystanki przed swoim. O ile w ogóle dopchnę się, żeby zająć miejsce w środku. Kiedyś stałam na przystanku, przepuszczając już trzeci czy czwarty autobus, bo były przepełnione, to taka dziewczynka może 10-letnia płakała i dzwoniła do mamy, iż nie może wsiąść i się spóźni na angielski
- opowiada.
Wygląda jednak na to, iż także mieszkańcy samej stolicy niekoniecznie mają tak łatwo. "Ciekawym" przykładem jest pętla Nowe Bemowo. - Żeby dojechać z Bielan do ratusza Bemowo, nie możesz sobie pojechać jednym autobusem albo tramwajem, bo pozmieniali trasy i numerki tak, iż efektywnie zamknęli połączenie. To znaczy w teorii jest, ale raz jeździ na Karolin, a raz na Nowe Bemowo, i nigdy nie wiesz, w którym kierunku ruszysz - mówi nam nasz kolejny rozmówca. Czy uważacie, iż problem z wykluczeniem komunikacyjnym jest duży? Zachęcamy do udziału w sondzie i komentowania.