Histeryk uwielbia psuć mi humor, więc wysłał mi tego oto screena z dopiskiem: "leniu śmierdzący".
Wiedział, iż tego nie przepuszczę, bo jako zdeklarowana i aktywna antyfeministka odbieram to jako atak również personalny.
No to jedziem z tym feministycznym fikołem i skur*ieniem logiki.
Feministki twierdzą, iż mężczyźni to gatunek uprzywilejowany, który ma więcej praw, a mniej obowiązków niż kobiety. Że pracują tak samo jak kobiety, ale za większe pieniądze, świat jest im podporządkowany, no i w ogóle odpękają swoją robotę, a potem już nic nie robią, bo traktują kobiety jak służące. Feministki twierdzą, iż mężczyźni mają w życiu łatwiej i lepiej, bo to od kobiet więcej się wymaga. Feministki głośno krzyczą, iż praca w domu to też ciężka praca i iż nie można jej umniejszać.
Nagle te same feministki uważają, iż jeżeli kobieta jest antyfeministką to dlatego, iż jest leniwa. Czyli już praca w domu to nie ciężka praca. Wychodzi na to, iż mężczyźni muszą ostro zapie*dalać skoro, żeby nie być nazywane leniwymi, musimy robić dokładnie to, co oni.Jeśli nie robisz tego samego, co facet to jesteś leniwa!!!
Ojoj...
Czyli jednak faceci to nie uprzywilejowane lenie? Czyli jednak wymaga się od nich więcej niż od kobiet skoro musimy starać się robić tyle, co oni? Uwielbiam te ich zaprzeczenia. Może jednak Histeryk wcale mnie nie wku*wił tylko rozbawił.
A teraz będzie bardziej osobiście. Jako iż antyfeminizm płynie w mojej krwi jeszcze w większym stężeniu niż Martini po letnim grillu, opowiem Wam, jak bardzo jestem leniwa.
Codziennie wstaję najpóźniej o godzinie 6. Ogarniam maluchy, robię śniadanie i wysyłam je do przedszkola. Potem kawa, gdzieś między wstawieniem prania, umyciem garów i myśleniem, co na obiad. W połowie kubka 15 minut na ogarnięcie siebie i jazda na siłkę. 2-3 godziny treningu dziennie. I to wcale nie lekkiego treningu, choć tak myślę, żeby uprosić trenera o zwiększenie dawki. 5 dni w tygodniu. Oczywiście poza dniami, w których dzieci są chore czy przedszkole zamknięte. W drodze powrotnej zakupy. Potem obiad, sprzątanie i inne obowiązki domowe. Rozmowy z ludźmi, odbieranie telefonów, odpisywanie na wiadomości. Powrót dzieci ze szkoły i dalsze zajmowanie się nimi. Do tego najstarsza córka w edukacji domowej, więc nauka na naszej głowie. Kolacja, ogarnianie dzieci do spania, sprzątanie syfu, który po sobie pozostawiły .
Na siłownię nie chodzę tylko wtedy, kiedy dzieci nie idą do przedszkola lub wtedy, kiedy pewien dobry znajomy potrzebuje mojej pomocy w gospodarstwie. Wtedy dzień wygląda inaczej. Pobudka również o 6, wysłanie dzieci do szkoły, włosy w kita, gumaki na nóżki, rękawiczki na łapki i heja banana na pole.
Ja jestem baba ze wsi i choć my nie mieliśmy gospodarki to od dziecka na cukierki umiałam sobie zarobić u sąsiada. Jestem nauczona ciężkiej pracy i chyba nie ma pracy na wsi, której nie umiałabym wykonać, a jeżeli jest to nie ma takiej, której nie umiałabym się nauczyć. Bywa, iż od 8 do 15 zapie*dala się w polu, wycinając brokuł czy kalafior w błocie i deszczczu, w ciężkim ubraniu, żeby nie przemoknąć, a potem na hali przerabia się to do północy.
Bywa, iż swoje świeżo zrobione paznokietki trzeba przez wiele godzin zanurzać w zgniłej śmierdzącej cebuli, żeby ludzie z miasta mogli pójść do Pierdonki i kupić se ładną.
Przed posianiem czy posadzeniem czegokolwiek na polu trzeba je najpierw oczyścić z kamieni. Jestem jedyną kobietą, która temu znajomemu w tym pomaga, bo żadna inna nie chce dźwigać. Są małe kamienie, są średnie i są wielkie głazy. Wielkie usuwa się dzięki sprzętu, bo nikt Hulkiem nie jest. Ale średnie staram się dźwigać sama. I choć panowie zawsze mi mówią, iż nie mam tego robić, to ja, jak ten osioł uparty i tak robię, bo widzę, jak oni sami ciężko pracują i jeżeli dam radę podnieść to nie wołam ich na pomoc. Choć 48kilowa, 154centymetrowa baba ze wsi, ma, jak na swoje gabaryty dość dużo siły, bo często od nich słyszę, iż pracuję z nimi na równi to wiem, iż pewnych rzeczy nie przeskoczę. Nie dźwignę tyle, co 2 razy większy i silniejszy facet.
Mam też duże podwórko. Bez problemu obsługuję kosiarkę i grabie. Na podwórku mam drzewa owocowe. Wiśnie, czereśnie, jabłka, brzoskwinie, śliwki... Targam drabinę, zbieram owoce i przerabiam kilkaset kilogramów na przetwory. Mam kawałek własnego ogródka, w którym sieję warzywa. Pilnuje ich wzrostu, podlewam, plewię, zrywam i również przerabiam. Co mi się w ogródku nie mieści to kupuje od rolnika. I również przerabiam. Moja piwnica pełna jest słoików, dżemików, kompocików, kiszonek i pierdyliarda innego żarła. Że już nie wspomnę, o ilości liści z tych drzew, które teraz muszę grabić i wyrzucać i masach śniegu w zimę, które muszę odgarnąć, żeby z domu wyjść. No dobra. Wspomniałam.
Czy jestem leniwa? Nie.
Czy koledzy znają mój antyfeministyczny pogląd? Tak. Bo ja zawsze i wszędzie mówię o tym głośno.
Czy unikam wysiłku i ciężkiej pracy? Nie.
Czy wykorzystuję bycie kobietą do przerzucania na innych swoich obowiązków? Nie.
Czy wykorzystuje swój antyfeminizm do tego, żeby się lenić? Nie.
Czy muszę być facetem, żeby nie być nazwana leniem? Nie.
Czy muszę, jak wy, feministki, nazywać faceta uprzywilejowanym, a potem chcieć być taka jak on, żeby czuć, iż to, co robię, ma wartość? Nie.
To wy, feministki, musicie dowartościowywać siebie, wmawiając sobie i innym, iż potraficie robić tyle, ile mężczyźni. Szkoda, iż nie chcecie tej waszej wyimaginowanej równości udowadniać w ciężkiej pracy fizycznej. Szkoda, iż o parytety w kopalniach i przy budowie dróg czy wylewaniu asfaltu przy 40 stopniach Celsjusza nie walczycie. Może wtedy uwierzyłabym, iż chcecie równości.
Ja nie muszę sobie udowadniać, iż nie jestem leniwa, próbując nadgonić mężczyzn, bo wiem, ile robię i jak ciężko robię. I wiem, ile oni robią. Jak dużo i jak ciężko.
Ja mam świadomość ważności ról i predyspozycji płci do wykonywania określonych zadań. Wy wymyślacie sobie świat z dooopy.