— Nie jestem opiekunką — powiedziała Katarzyna, patrząc w sufit, żeby łzy nie popłynęły.
— Kasiu, mam dla ciebie złe wieści — siedzący naprzeciw niej Marek odłożył widelec, wzrok utkwił w talerzu. — Z mamą jest coraz gorzej. Ma już osiemdziesiąt lat. Samodzielnie sobie nie radzi. Potrzebuje stałej opieki.
— Bałam się tego… — Katarzyna westchnęła, wycierając dłonie w ścierkę. — Rozmawiałeś z Jackiem? Chyba trzeba będzie znaleźć opiekunkę. Sami nie damy rady ciągnąć tego dalej.
— Rozmawiałem. Doszliśmy do wniosku, iż opiekunka to zbyt drogo. I nie chcemy obcych ludzi w domu. Lepiej, żeby zajęła się nią ktoś z rodziny.
— „Doszliście do wniosku”? — Katarzyna zamarła. — Ty i Jacek już wszystko ustaliliście?
— Tak. Uznaliśmy, iż ty jesteś najlepszą opcją. Mama cię zna, zaakceptuje. Obcej osoby — nie. Poza tym, jesteś w domu, możesz zwolnić się z pracy i ją pilnować.
W piersi Katarzyny coś się zerwało. Pracowała jako księgowa, do emerytury brakowało jej ledwie trzech lat. Rzucić pracę? Stracić staż i świadczenie?
— Marku, muszę to przemyśleć. Nie jestem ze stali. Ja też nie mam najlepszego zdrowia. I… choćby mnie nie zapytaliście. Po prostu postawiliście mnie przed faktem.
— Kasiu, no wiesz, iż mama dała nam to mieszkanie. Zrobiła dla nas wszystko, teraz nasza kolej, żeby się odwdzięczyć. Ja i Jacek będziemy pomagać, nie zostaniesz z tym sama.
Wiedziała — „pomogą” tylko na tyle, na ile im będzie wygodnie. A tak naprawdę cały ciężar spadnie na nią. Nie sprzeciwiła się jednak. Wzięła w pracy urlop — miesiąc, „w celu sprawowania opieki nad członkiem rodziny”. Postawiła jednak twardy warunek:
— Tylko miesiąc. Potem decydujemy od nowa. Nie zgadzam się na wieczność.
— Dobrze. A na razie zabierzemy mamę do nas — będzie wygodniej. Nie będziesz musiała ciągle jeździć.
Następnego ranka Helena Bronisławowa, matka Marka, stanęła w progu ich dwupokojowego mieszkania w podwarszawskim Pruszkowie. Była wychudzona, poruszała się z trudem. Wnieśli wózek inwalidzki, rozłożyli koce, ustawili leki, przynieśli miski, poduszki, kołdry. W powietrzu zawisł zapach środków dezynfekujących i starości.
Marek od razu przejął dowodzenie:
— Podłóż jej poduszkę pod plecy. Zupa ostygła, podgrzej. I pilnuj, żeby brała wszystkie tabletki — od dzisiaj to twój obowiązek!
Katarzyna milczała, robiła, co kazano. Ale nie miała już czterdziestu lat. Bolący kręgosłup, skoki ciśnienia, strzykanie w kolanach. A teściowa, jakby na złość, zaczęła płatać figle: raz rozlewała sok, raz chowała lekarstwa, raz narzekała na hałas.
Po kilku dniach zjawił się Jacek z żoną — Beatą. Weszli w płaszczach, przeszli się po mieszkaniu jak po muzeum. Oglądali wszystko, komentowali: „Tu mama się udusi”, „Tu wieje”. Katarzyna stała w kącie jak widmo.
— Mamo, jak tam? Ludka cię nie męczy? — zapytał Jacek.
— Synku, a kto by chciał babę doglądać? — zajęczała Helena Bronisławowa. — Ona na mnie patrzy jak na kulę u nogi. Ani gołąbków, ani troski. Wszystko robi jakby z musu…
Katarzyna nie wytrzymała.
— Gołąbki będą jutro. Dziś tylko kotlety i zupa. Po co od razu tyle jedzenia?
— Kasiu — wtrąciła się Beata — jak można nie gotować codziennie? To starsza osoba! Powinnaś ją karmić jak dziecko. Czy to dla ciebie za trudne?
— Beato, ja gotuję, sprzątam, pierzę, myję… Spróbuj sama — wtedy porozmawiamy. Jak przyjdzie twoja kolej, rób, jak chcesz.
— Ale ja pracuję! Nie mogę. I… nie umiem! — odparła gwałtownie Beata, jej wyniosłość gdzieś zniknęła.
Odeszli tak, jak przyszli — bez słowa pomocy.
A Marek, mimo obietnic, coraz bardziej się wymigiwał:
— Kasieńko, no ty jesteś kobietą. Dasz radę. Ja pracuję, jestem zmęczony. Zresztą, to tradycja — synowe zajmują się teściowymi. I nikt nie narzekał.
Katarzyna milczała. Liczyła dni do końca urlopu.
Po trzech tygodniach Marek wrócił z „nowinami”:
— Uzgodniliśmy z Jackiem. Mama przepisze na ciebie mieszkanie. A ty zwolnisz się i zajmiesz się nią na stałe. To będzie sprawiedliwe.
— Co?! — Katarzyna zbladła. — Naprawdę myślisz, iż zamienię swoje życie na jej metry? Nie potrzebuję mieszkania za cenę zdrowia! Nie chcę lat poświęcenia w zamian za spadek!
— Pomyśl o synu! Moglibyśmy sprzedać mieszkanie, podzielić, i Bartek też by coś dostał.
— Za dziesięć lat. Albo piętnaście. A ja? Mam się wymazać?
Marek milczał. Wyglądał na urażonego.
— Mam gdzieś to mieszkanie, Marek. Chcę żyć. Wrócić do pracy, pić kawę, czytać książki, a nie biegać z miską. Macie brata — niech choć raz weźmie odpowiedzialność. Albo znajdźcie opiekunkę!
— Pieniądze! Zawsze te pieniądze! A twoja pensja to grosze. Lepiej w domu!
— Nie! Moja decyzja jest ostateczna! — Katarzyna spojrzała mężowi prosto w oczy. — Róbcie, co chcecie. Ale ja już nie będę opiekować się Heleną Bronisławową.
Tydzień później Katarzyna spakowała walizki. Cicho, bez awantur. Wynajęła pokój w starej kamienicy. Syn — Bartek — stanął po jej stronie: obiecał wsparcie, telefony, odwiedziny.
Marek gwałtownie zrozumiał, iż matka potrzebuje fachowej pomocy. Opiekunka znalazła się gwałtownie — wykwalifikowana, z referencjami.
A Katarzyna po raz pierwszy od lat poczuła się wolna. Nie winna. Nie zobowiązana. Po prostu sobą. Kobietą, która wreszcie wybrała siebie.