**Dziennik – 15 maja 2024**
„To nie ja jestem opiekunką”
— Kinga, mam dla ciebie niezbyt dobre wieści — Wojciech odłożył widelec, spuścił wzrok. — Z mamą jest naprawdę źle. Ma już osiemdziesiąt lat. Nie radzi sobie sama. Potrzebuje stałej opieki.
— Bałam się tego… — Kinga westchnęła, wycierając dłonie w ścierkę. — Rozmawiałeś z Jackiem? Chyba trzeba będzie znaleźć opiekunkę. Sami nie udźwigniemy tego.
— Rozmawiałem. I doszliśmy do wniosku: opiekunka to duży koszt. Poza tym, obawiamy się wpuszczać obcą osobę do domu. Lepiej, żeby zaopiekował się nią ktoś z rodziny.
— „Doszliście do wniosku”? — Kinga zaniemówiła na chwilę. — Ty i Jacek już wszystko ustaliliście?
— Tak. Uznaliśmy, iż ty jesteś najlepszym wyborem. Mama cię zna, zaakceptuje. Obcej osoby — nie. No i przecież jesteś w domu, możesz zwolnić się z pracy i się nią zająć.
W klatce piersiowej Kingi coś się ścisnęło. Pracowała jako księgowa, do emerytury brakowało kilka ponad trzy lata. Rzucać pracę? Stracić staż i świadczenia?
— Wojtek, muszę to przemyśleć. Nie jestem z żelaza. Moje zdrowie też nie jest najlepsze. Poza tym… choćby mnie nie zapytaliście. Po prostu postawiliście mnie przed faktem.
— Kinga, no wiesz, mama dała nam to mieszkanie. Zrobiła dla nas wszystko, teraz nasza kolej, żeby się odwdzięczyć. Ja i Jacek pomożemy, nie zostaniesz sama.
Wiedziała, iż „pomogą” tylko wtedy, gdy im to będzie pasowało. W praktyce — cały ciężar spadnie na nią. Nie sprzeciwiła się jednak. Wzięła w pracy miesiąc urlopu — „opieka nad członkiem rodziny”. I postawiła warunek:
— Tylko miesiąc. Potem wracamy do tematu. Nie zgadzam się na to bezterminowo.
— Dobrze. Na razie zabierzemy mamę do nas — będzie wygodniej. Nie będziemy się w kółko przemieszczać.
Następnego ranka Helena Nowak, matka Wojciecha, stanęła na progu ich dwupokojowego mieszkania w podwarszawskim Pruszkowie. Wyglądała na wyczerpaną, poruszała się z trudem. Wnieśli wózek inwalidzki, rozłożyli koce, ustawili leki, przynieści miski, poduszki. W powietrzu unosił się zapach środków dezynfekujących i starości.
Wojciech natychmiast zaczął wydawać polecenia:
— Podłóż jej poduszkę pod plecy. Zupa ostygła, podgrzej. I pilnuj, żeby brała wszystkie leki — teraz to twoja odpowiedzialność!
Kinga milczała, robiła swoje. Ale nie miała już czterdziestu lat. Plecy bolały, ciśnienie skakało, stawy dokuczały. A teściowa, jakby na złość, zaczęła robić drobne psoty: rozlewała kompot, chowała tabletki, narzekała na hałas.
Po kilku dniach zjawił się Jacek z żoną — Martą. Nie zdjąwszy kurtek, obeszli mieszkanie, jakby zwiedzali muzeum. Komentowali głośno: „Tu mama nie będzie mogła oddychać”, „Tu wieje”. Kinga stała w kącie, niczym cień.
— Mamo, jak się czujesz? Kinga cię nie męczy? — zapytał Jacek.
— Synku, kto by chciał zajmować się starą kobietą? — jęknęła Helena. — Patrzy na mnie jak na kłopot. Ani gołąbków, ani uwagi. Wszystko robi jakby z musu…
Kinga nie wytrzymała.
— Gołąbki będą jutro. Dzisiaj są kotlety i zupa. Po co od razu tyle jedzenia?
— Kinga — wtrąciła się Marta — jak można nie gotować codziennie? To starsza osoba! Powinnaś karmić ją jak dziecko. Czy to dla ciebie za trudne?
— Marta, ja gotuję, pierzę, sprzątam, myję… Spróbuj najpierw sama, potem mów. Jak przyjdzie wasza kolej — róbcie, jak uważacie.
— Ja mam pracę! Nie mogę. I… nie umiem! — odparła gwałtownie Marta, jej pewność siebie gdzieś zniknęła.
Wyszli tak, jak przyszli — bez słowa pomocy.
A Wojciech, mimo obietnic, coraz bardziej unikał obowiązków:
— Kinga, no przecież jesteś kobietą. Dasz radę. Ja jestem w pracy, zmęczony. Zresztą, to tradycja — synowe opiekują się teściowymi. Nikt się nie skarżył.
Kinga milczała. Odliczała dni do powrotu do pracy.
Po trzech tygodniach Wojciech wrócił z „nowinami”:
— Z Jackiem wszystko ustaliliśmy. Mama spisze na ciebie testament na mieszkanie. A ty zwolnisz się i zajmiesz się nią na stałe. To będzie sprawiedliwe.
— Co?! — Kinga zbladła. — Naprawdę myślisz, iż zamienię swoje życie na te metry kwadratowe? Nie potrzebuję mieszkania kosztem zdrowia! Nie chcę lat opieki w zamian za spadek!
— Pomyśl o synu! Moglibyśmy sprzedać mieszkanie, podzielić, i Mikołaj też by coś dostał.
— Za dziesięć lat? A może piętnaście? A ja? Mam się po prostu wymazać?
Wojciech milczał. Wyglądał na urażonego.
— Mieszkanie mnie nie obchodzi, Wojtek. Chcę żyć. Wrócić do pracy, pić kawę rano, czytać książki, nie biegać z miskami. Masz brata — niech chociaż raz weźmie odpowiedzialność. Albo wynajmijcie opiekunkę!
— Pieniądze! Zawsze te pieniądze! A twoja pensja to grosze. W domu będzie taniej!
— Nie! Moja decyzja jest ostateczna! — Kinga spojrzała mężowi prosto w oczy. — Róbcie, co chcecie. Ale ja nie zajmę się już Heleną.
Po tygodniu Kinga spakowała rzeczy. Cicho, bez awantur. Wynajęła pokój w starej kamienicy. Syn — Mikołaj — ją wsparł: obiecał pomagać finansowo, dzwonić, odwiedzać.
Wojciech gwałtownie zrozumiał, iż matka wymaga opieki. Opiekunka znalazła się szybko. Wykwalifikowana, z referencjami.
A Kinga po raz pierwszy od lat poczuła się wolna. Nie winna. Nie zobowiązana. Po prostu sobą. Kobietą, która w końcu wybrała siebie.