Mój syn, Krzysztof, ożenił się dziesięć lat temu. Razem z żoną Katarzyną i córeczką mieszkają w ciasnym jednopokojowym mieszkaniu w Łodzi. Siedem lat temu Krzysiek kupił działkę i zaczął budować wymarzony dom. Pierwszy rok nic się nie działo. W następnym postawili płot i wylali fundamenty. Potem znów cisza – brakowało pieniędzy. Tak, oszczędzając grosz do grosza, mój syn nie tracił nadziei.
Przez te lata udało im się postawić tylko parter. Ale ich marzenie to duży, dwupiętrowy dom, gdzie starczyłoby miejsca dla wszystkich, łącznie ze mną. Krzysiek zawsze był rodzinny, chciał, żebyśmy żyli razem. Parter powstał dzięki temu, iż Kasia przekonała go, by zamienili swoje dwupokojowe mieszkanie na mniejsze, a różnicę włożyli w budowę. Teraz jednak sami zaczęli się dusić w ciasnocie.
Gdy syn z rodziną przyjeżdża do mnie w odwiedziny, rozmowy krążą tylko wokół budowy. Z zapałem omawiają kolory tapet, układ instalacji elektrycznej, ocieplenie ścian. Nikt nie pyta o moje zdrowie, o to, co u mnie. Nie narzekam, słucham ich planów, ale w sercu rośnie niepokój.
Od dawna przeczuwałam, iż Krzysiek i Kasia chcą sprzedać moje dwupokojowe mieszkanie, by dokończyć budowé. Pewnego dnia syn rzucił mimochodem: „Będziemy wszyscy razem w dużym domu, mamo, pod jednym dachem!” Nie wytrzymałam i spytałam wprost: „Czyli mam sprzedać swoje mieszkanie?”
Ożywili się, przytaknęli, zaczęli opowiadać, jak wesoło i przytulnie nam będzie razem. Ale spojrzałam na Kasię – i zrozumiałam, iż nie chcę z nią mieszkać pod jednym dachem. Ona mnie nie lubi, a ja zmęczyłam się udawaniem, iż tego nie widzę. Jej chłodne spojrzenia, uszczypliwe uwagi – wszystko mówi samo za siebie.
Z drugiej strony, szczerze żal mi syna. Tak się stara, ale w tym tempie budowa ciągnęłaby się kolejną dekadę. Chcę mu pomóc ułożyć życie, dać jego córce przestronny dom. Ale wtedy zadałam pytanie, które mnie dręczyło: „A gdzie ja będę mieszkać?” Przecież nie mogę się wpakować do ich maleńkiego mieszkania ani do niedokończonego domu bez wygód.
Kasia oczywiście od razu znalazła rozwiązanie: „Mamo, u nas na działce będzie ci świetnie!” Tak, mamy tam mały letniskowy domek pod Łodzią. To stara chałupa bez ogrzewania, nadająca się tylko na letnie weekendy. Latem jest tam przyjemnie: kwiaty, świeże powietrze, można odpocząć. Ale zimą? Rąbać drewno, palić w piecu, myć się w misce, biegać do wychodka w mróz? Moje zdrowie już nie to co dawniej, nie dam rady.
„Przecież na wsi ludzie jakoś żyją!” – rzuciła Kasia z lekkim szyderstwem. Owszem, żyją, ale wieś to nie spartańskie warunki! Tam jest ogrzewanie, wodociąg, normalne udogodnienia. A ich domek to adekwatnie szopa z dachem. Ale pieniądze na budowę są potrzebne, i czuję, jak delikatnie popychają mnie do poświęcenia.
Ostatnio coraz częściej odwiedzam sąsiada, Jerzego. On też jest samotny jak ja. Pijemy herbatę, rozmawiamy o życiu, czasem przynoszę mu domowe ciastka. I pewnego dnia przypadkiem usłyszałam, jak Kasia rozmawiała przez telefon z matką. Powiedziała, iż można by mnie „przesiedlić do Jerzego”, a moje mieszkanie sprzedać.
Byłam w szoku. Czego jeszcze się po niej spodziewać? Zawsze wiedziałam, iż w ich „wielkim domu” nie będzie dla mnie miejsca. Ale żeby tak otwarcie planować mnie wyrzucić? Serce ściska się z bólu. Myślę o synu – może jednak mu pomóc? To przecież moje dziecko, chcę, żeby mu się udało. Ale strach nie odpuszcza: czy na starość zostanę bez dachu nad głową, bez swojego kąta, porzucona jak bezdomna?
Dzisiaj zrozumiałam jedną rzecz – czasem miłość do dziecka musi iść w parze z rozsądkiem. Lepiej mieć pewny dach nad głową niż ryzykować, iż zostanie się ciężarem dla tych, którzy o nas nie dbają.