Nie było mowy o świętowaniu. Trzy dni spędził przy łóżku swojej ukochanej.

newsempire24.com 3 tygodni temu

Grześ miał głowę zajętą czym innym niż święta. Trzy dni spędził w szpitalnej sali przy boku swojej Zosi. Nie jadł, prawie nie spał, tylko nasłuchiwał jej przerywanego oddechu. Jeszcze tydzień temu jego ukochana żona była zdrowa i szykowała się do Bożego Narodzenia.

Sprzątała ich dom, układała świąteczne menu, choć z dwóch emerytur nie dało się przygotować specjalnych przysmaków. Zresztą, ile im tej jedzenia potrzeba? Najważniejsze, przekonywał Zosię Grześ, żeby w mieszkaniu unosił się zapach kutii i kompotu z suszu. Nie wiedział, iż w jednej chwili żona, jak ścięta źdźbło trawy, padnie nieprzytomna, a w szpitalu lekarze oszołomią go trudną diagnozą. I nie będzie w ich domu pachniało ani świętami, ani ciepłem domowego ogniska…

Przez te straszne dni włosy mężczyzny zupełnie zbielały. A serce ścisnęło się najmocniej, gdy lekarz oznajmił, iż Zosia potrzebuje pilnie operacji. I podał koszt zabiegu — astronomiczną dla nich sumę.

— Ale ja nie mam takich pieniędzy — ledwie dosłyszalnie szepnął Grześ. — Ja z żoną jesteśmy emerytami. Żyjemy skromnie, we dwoje. Czasem pomaga bratanek, ale on ma swoją rodzinę, swoje troski.

Lekarz tylko współczująco pokiwał głową i powtórzył, iż szpital nie pokryje kosztów operacji. Na tę wieść Grześowi zapragnęło się umrzeć. Bo po co mu życie bez Zosi?

Pobrali się młodzi. Zaraz po szkole. Przeżyli razem wiele lat. Dobre lata. Kłócili się rzadko, a i to przez drobiazgi. Do wieczora już sobie wybaczali. Bóg nie obdarzył ich dziećmi, więc całą swoją czułość oddawali bratankowi Zosi. Mieszka w mieście, ale od czasu do czasu przyjeżdża z żoną i córkami w odwiedziny. Nie zapominają o starych. Ale i oni nie pomogą, jeżeli na ratunek Zosi potrzeba takiej fortuny…

Kolejna noc w męczących rozmyślaniach ciągnęła się niemiłosiernie długo. Rankiem pielęgniarki ledwie namówiły Grzesia, by na kilka godzin wrócił do domu — odpocząć, coś zjeść. Długo szukał klucza w kieszeniach kurtki. Gdy w końcu go znalazł, na progu stanęła sąsiadka Halina:

— No i jak tam Zosia, Grzesiu?

Mężczyzna westchnął, opowiedział smutne nowiny. Halina złapała się za serce:

— Ojej, co za nieszczęście! I skąd wziąć te pieniądze? Może ogłosimy zbiórkę w naszej wsi. Dzisiaj jeszcze obiegę sąsiadów — może chociaż na leki starczy.

Grześ, pogrążony w swoim smutku, tylko zniecierpliwienie machnął ręką. Halina zrozumiała, iż słowa są niepotrzebne. Nie powiedziała nic więcej, tylko przyniosła sąsiadowi talerz gorącego, świeżo ugotowanego barszczu.

Wkrótce Grześ znów był w szpitalu. Stan Zosi się pogorszył, a on z bezsilności tylko zaciskał pięści.

«Boże, ocal ją albo zabierz mnie razem z nią» — powtarzał w myślach, rozpaczliwie wpatrując się w skrawek nieba za oknem sali. Zmierzchało. Siwe zimowe chmury zasypywały świat śniegiem, a Grzesiowi wydawało się, iż jest zupełnie sam na tej ziemi. Sam na sam ze swoim cierpieniem.

— Do Anny Zofii przyszli goście — przerwała ciszę i jego myśli pielęgniarka, cicho otwierając drzwi.

Grześ zdziwiony spojrzał na nią. Kto mógł odwiedzić Zosię? Bratanek? Przecież był w pilnej służbowej podróży, obiecał przyjechać jutro. A może Halina?

Ale za plecami pielęgniarki stała nieznajoma młoda kobieta. Zrobiła krok w stronę mężczyzny i zapytała:

— Nie poznaje mnie pan? Jestem Dagmara, kiedyś mieszkałam niedaleko państwa.

Grześ wpatrywał się w jej twarz, ale nie mógł sobie przypomnieć, kim jest.

— Nie pamięta mnie pan — ciągnęła Dagmara. — A powinien. Moja rodzina była bardzo biedna, a państwo często nam pomagali. Czasem ledwie wiązaliśmy koniec z końcem…

Przed oczami Grzesia przemknęła przeszłość. Jeszcze raz spojrzał na nieznajomą — i omal nie uderzył się dłonią w czoło. Jak mógł zapomnieć! To przecież najmłodsza dziewczynka z wielodzietnej rodziny, która mieszkała w domu naprzeciwko. Wtedy ich tragedia wstrząsnęła całą wsią — ojciec, budowlaniec, odszedł, zostawiając żonę samą z szóstką małych dzieci. Od tej pory biedacy ledwie wegetowali. A czasy wtedy były, oj, ciężkie.

Grześ, na szczęście, zarabiał nieźle, więc razem z Zosią częstowali maluchy ciastkami, cukierkami, dawali książki, zabawki. Prawdę mówiąc, nie raz pomagali matce, Helenie, która harowała na dwóch etatach za grosze, by ubrać dzieci na zimę. Bo nie dało się patrzeć, jak biegały w mróz w podartych tenisówkach i cienkich kurtkach…

— Grzegorzu Stanisławowiczu, niech się pan nie martwi — przerwała jego wspomnienia Dagmara. — Halina opowiedziała mi o pańskim nieszczęściu. A ja już opłaciłam operację Annie Zofii. Będzie żyła. I wszystko będzie dobrze, zobaczy pan.

— Dagmarko, Dagmarko — łapał powietrze mężczyzna, nie wierząc własnym uszom. — Dziecino, skąd ty masz tyle pieniędzy? To przecież nie do udźwignięcia…

— Niech się pan nie martwi — uścisnęła jego dłoń młoda kobieta. — Od lat mieszkam w Ameryce, mój mąż ma tam swój biznes… Na rodzinną ziemię wracamy tylko parę razy w roku, odwiedzić bliskich. Nie brakuje nam niczego, więc możemy pomóc i wam.

Bóg wysłuchał modlitw Grzesia. Następnego ranka Zosię zoperowano. Z powodzeniem. Lekarz zapewnił, iż jego żona wyzdrowieje. Za kilka tygodni wróci do domu. I tam, ocierał łzy mężczyzna, znów będzie pachniało ciepłem, szczęściem.

Przez cały ten czas Dagmara była przy nim: uspokajała, wspierała, biegała po leki dla Anny Zofii, częstowała Grzesia domowym jedzeniem.

Pewnego dnia, gdy żonie zrobiło się lepiej, mąż z Dagmarą rozgrzewali się herbatą w szpitalnej kawiarence.

— Córeczko, jakże jestem ci wdzięczny za moją Zosię. Bo dla mnie świat bez niej nie ma sensu — powiedział mężczyzna ze łzami w oczach. — Ale powiedz mi, jak zdecydowałaś się pomóc zupełnie obcym ludziom?

— Państwo nie— **— Nie jesteście obcy — westchnęła Dagmara. — Byliście dla mnie dobrem, które teraz wraca.**

Idź do oryginalnego materiału