**Nie moja wina, czyli Tak się gwiazdy złożyły**
Tomasz przytrzymał drzwi restauracji, przepuszczając żonę przodem. Dźwięk muzyki i gwar pijanych głosów natychmiast przycichł za ich plecami. W oddali migotały światła miasta, a wijąca się droga oświetlona latarniami ciągnęła się przez ciemność.
— Jesteś blady… Może jednak weźmiemy taksówkę? — zapytała Kasia.
— Nie trzeba, dojedziemy sami. Po prostu duszno było w środku. Ochłodzę się i pojedziemy. — Tomasz objął żonę ramieniem.
— Ale piłeś… — nie ustępowała Kasia.
— Ledwo kieliszek, i to na samym początku wieczoru. Już wszystko wywietrzało. Poza tym nocą ruch mały. Nie martw się — uspokoił ją Tomasz.
— Mama dzwoniła. Franek nie zasnął bez nas, czeka — westchnęła Kasia. — Jestem zmęczona.
— To może jedziemy? Pół godziny i będziemy w domu. — Tomasz sięgnął do kieszeni marynarki po kluczyki, nacisnął przycisk. Głęboko na parkingu ich *Skoda* odpowiedziała sygnałem i mrugnęła światłami.
Wyjechali z parkingu eleganckiej restauracji za miastem, kierując się ku Warszawie. Kasia wyciągnęła zmęczone nogi, oparła głowę o zagłówek — już nie musiała martwić się o fryzurę.
— Dobrą wesele zrobili Jarkowi, co? Ale nasze było lepsze — powiedział Tomasz, spoglądając w lusterko na oddalające się światła restauracji.
— Szczerze? Pamiętam je jak przez mgłę — odparła Kasia, zamykając zmęczone oczy.
— Ja też.
— Każdy tak ma ze swoim weselem. Może dlatego wydaje się lepsze niż inne.
— Masz rację — uśmiechnął się Tomasz.
— Myślę, iż mama powinna dziś u nas zostać. Zanim dojedziemy, zanim ją odwieziesz… — Kasia ziewnęła.
— Jasne, niech zostanie. Też ledwo zipię.
— Mówiłam, żeby wziąć taksówkę. Nigdy mnie nie słuchasz — szepnęła Kasia słabym głosem.
— Za późno, już jedziemy. Nie chcę jutro wracać po samochód.
Kasia nie odpowiedziała. Zamknęła oczy i marzyła tylko o tym, by wreszcie znaleźć się w domu — zdjąć ciasne buty, które obtarły jej stopy, włożyć miękkie kapcie, wziąć prysznic…
Gdyby spojrzała, zauważyłaby, jak Tomasz kurczowo ściska kierownicę, wpatrując się w smugę asfaltu. Czoło miał spocone, oddech nierówny. Kasia tego nie widziała.
Tomasz nie przyznał się, ale żałował, iż wsiadł za kierownicę. Czuł, jak serce kurczy się boleśnie, przepychając krew przez żyły. Z każdym uderzeniem ból narastał, a oddech stawał się cięższy. Zatrzymać się? Lepiej dojechać i położyć się…
Droga wiodła wśród ciemnych drzew, a miasto zdawało się oddalać, zamiast przybliżać. Tomasz dodał gazu, ale w tej samej chwili ból rozdarł mu klatkę piersiową, a w oczach pociemniało. Huk wstrząsnął przedmieście, ale Tomasz go już nie usłyszał.
Kierowca tirka wyskoczył z kabiny i podbiegł do zmiażdżonego auta. Od razu wiedział — kierowca nie żył. Obok siedziała kobieta. Próbował otworzyć drzwi — były zablokowane. Wsunął rękę przez rozbite okno, szukając tętna. Na próżno — palce trzęsły mu się za bardzo.
Zadzwonił po pogotowie i czekał.
Uznano go za niewinnego. We krwi kierowcy *Skody* znaleziono alkohol, a sekcja wykazała, iż zmarł na rozległy zawał jeszcze przed zderzeniem…
Kierowca tirka poszedł do szpitala sprawdzić, jak się ma ta kobieta. Miała już dwie operacje, ale potrzebowała kolejnej — wymiany stawu biodrowego. Inaczej nie będzie chodzić. Potrzebne były pieniądze.
**
— Marek, nareszcie! Znalazłam świetne mieszkanie. Wszystko, o czym marzyliśmy: piąte piętro, winda, środek miasta, dobra metrażówka. Remont konieczny, ale dobrze zbiłam cenę. Jutro jedziemy oglądać. Ile mamy na koncie? jeżeli nie ruszałeś, powinno wystarczyć — mówiła gwałtownie Ania, gdy Marek mył ręce w łazience.
Stała w drzwiach, łapiąc jego wzrok.
— Poczekaj, Ania — odsunął ją delikatnie i wyszedł.
— Na co czekać? Takie mieszkanie gwałtownie zniknie. Uprosiłam właściciela, żeby nikomu więcej nie pokazywał. Nie mogłam się do ciebie dodzwonić — wyłączyłeś telefon!
— Jak jeżdżę, nie odbieram — usiadł przy kuchennym stole. — Lepiej daj jeść — dodał cicho, unikając jej wzroku.
Ania sięgnęła po talerz, otworzyła garnek i zastygła z chochlą w ręce.
— Zmieniłeś zdanie? — Odwróciła się gwałtownie. — Może masz inne plany? Rzuciłeś się na taksówkę za grosze… Masz inną? Czemu milczysz?
— Nie gadaj głupot. Nikogo nie mam. Pieniędzy też nie.
— Jak? — usiadła z pustym talerzem. — Gdzie one są? Kupiłeś jej mieszkanie?
— Przestań! — Marek podniósł głos. — Dałem je tej kobiecie, czyli szpitalowi, na operację.
— Tej, której mąż zginął? Ale ty coś masz z tym wspólnego? Ty jesteś niewinny!
— On nie był winny. Ja nie jestem winny. Po prostu znaleźliśmy się w złym miejscu, o złej godzinie. On nie żyje, ona została inwalidką, a ma syna…
— Więc jej żal. A mnie nie żal? Ile lat oszczędzaliśmy! Całe życie w kawalerce… — Ania rzuciła talerz na stół i wybiegła.
Westchnął, poszedł za nią. Siedziała na kanapie, odwrócona do okna. Dotknął jej ramienia. Wzdrygnęła się.
— Przepraszam, iż nie spytałem. Ale to moje pieniądze. My jesteśmy zdrowi. Ona — nie. Musi wychować dziecko. Nie mógłbym żyć, wiedząc, że…
— Dlaczego ty?! — przerwała, głos jej drżał.
— Tak postanowiłem.
— Nigdy nie odłożymy tyle.
— Po co nam duże mieszkanie? Gdyby były dzieci…
— Wymawiasz mi to?! Chciałam adoptować! — krzyknęła.
— Dziecko? Za trzy lata mam pięćdziesiąt lat! Czas na wnuki, nie dzieci.
Krzyczała długo, rzucała przedmiotami. W końcu wcisnęła mu poduszkę i kazała spać na kuchennej sofLatem następnego roku, na progu ich dawnej kawalerki, stała teraz Franek trzymając w rękach klucze, bo choć życie nie ułożyło się po czyjejś myśli, to i tak znalazło swój nowy, spokojniejszy rytm.