No co ja poradzę, iż jest dobrze. W nocy jasno, obudziłam się gdzieś o niewiemktórej i z bocznego okienka w korytarzu światło zupełnie białe, dziwne, księżycowe. Ale to dwa dni temu.
W dzień słońce! Zalewa okna, oślepia, wciska się w każdą szparę. Nie mam za bardzo czasu, żeby nim się spokojnie cieszyć, między zajęciami wychodzę po lunch do sklepu naprzeciwko, a ono mi włazi do oczu, naprasza się, obwieszcza, iż wreszcie jest. Wracam z Beef Bourguignon, ryżem jaśminowym i mieszanką sałat, z miodem i Earl Grey pod pachą, mrużę oczy i wystawiam twarz. Jest dobrze, choć osiem godzin wykładów. Wieczorem rozmawiam z moimi ulubionymi studentami na moje ulubione tematy, trzeci rok, luźny przedmiot, więc gadamy o wszystkim, co tylko się da wcinąć w temat rodziny. Tym razem o emocjonalnej regulacji i klasie społecznej.
No i mam wreszcie Amerykanów, których da się lubić. To jest taka grupa, iż mogłabym powiedzieć, iż aż chce się iść do pracy, gdybym nie miała ciekawszych rzeczy do robienia w domu niż praca, hehe. Nagle, z głupia frant, kiedy nikt by się tego nie spodziewał, bo wiadomo co pisałam w zeszłym roku, bach! najlepsze zajecia. Takie, kiedy w ogóle slajdów nie otwieram, tylko rzucam im temat jak piłeczę, a oni biegają za nią, podają, kopią, tarmoszą, rozkładają na części pierwsze. I tak mija nam trzy godziny, trzy godziny dyskusji i dywagacji o tym wyszystkim, co czym przynudzam powerpointowo na sześćdziesięciu sześciu slajdach, które oto nie są potrzebne, więc tylko przelatujemy jak sztorm przez nie na koniec. A z tyłu klasy siedzi dwóch profesorów amerykańskich z uśmieszkami Mony Lisy, nie wiem czy sprawdzają mnie, czy studentów.
Kończymy zMi trzeci sezon Mayor of Kingstown, dobre oglądło, wrzucamy po odcinku – pół odcinka przed snem. Zaczęłam Rushdiego, nigdy nic jego nie czytałam, na razie się zastanawiam, czy lubię jego barokowy styl. Ktoś czytał?