Poznaliśmy się trzy lata wcześniej, latem. Wyszłam z koleżanką na wieczorny spacer po rynku i wtedy właśnie spotkałam Andrzeja. Był czarujący, pewny siebie, miał w sobie coś z dżentelmena. Obsypywał mnie kwiatami, zapraszał do restauracji, kupował drobiazgi. Byłam oczarowana – myślałam, iż trafiłam na mężczyznę marzeń. Po pół roku oświadczył mi się. Pochodził z zamożnej rodziny, miał już własne mieszkanie i dobrą pracę.
Po ślubie powiedział, iż zarabia wystarczająco dobrze, żebym nie musiała pracować. „Ty zajmiesz się domem, a ja zapewnię resztę” – mówił z uśmiechem. Wtedy brzmiało to jak luksus. Dziś wiem, iż to była klatka.
Do restauracji poszliśmy jeszcze raz – na rocznicę. Potem przestał mnie gdziekolwiek zapraszać, przestał kupować kwiaty, przestał zaskakiwać prezentami. Myślałam, iż po prostu się przyzwyczaił, iż minął ten „romantyczny etap”. Ale jego nieobecność w moim życiu stawała się coraz bardziej dotkliwa.
Całe dnie spędzałam sama. Sprzątałam, prałam, gotowałam – wszystko, jak należy. Ale dla kogo? On wychodził o świcie, wracał późno w nocy, jadł kolację i milczał. Z czasem zaczął mi zostawiać karteczki ze „spisem zadań na dziś”: pranie, zakupy, okna. Czułam się jak pracownica we własnym domu.
Nie miałam przyjaciółek, nie wychodziłam nigdzie sama. Do rodziców i sióstr nie chodziłam, bo Andrzej mówił, iż powinnam czekać, aż on znajdzie czas, żeby pojechać razem. Ale nigdy nie znajdował.
Pewnego dnia odważyłam się z nim porozmawiać. Powiedziałam, iż czuję się zmęczona, iż potrzebuję trochę radości, wyjść, życia. Popatrzył na mnie z niedowierzaniem. „Czego ci brakuje? Siedzisz w domu, nic nie robisz, masz wszystko.”
Wtedy zrozumiałam, iż on nigdy mnie nie zrozumie. Dla niego byłam częścią wystroju domu – jak zasłony czy porcelanowa filiżanka. Wszystko idealne, tylko bez życia.
Nie takiego małżeństwa pragnęłam. Marzyłam o miłości, bliskości, rozmowach przy kawie, wspólnych planach. Dziś mam piękne mieszkanie, porządek, wygodę. Ale w środku czuję pustkę – większą niż kiedykolwiek wcześniej.














