Następnego dnia po ślubie zaczął rozmowę o finansach, a ja zastanawiam się, czy tak chcę żyć

przytulnosc.pl 1 tydzień temu

Sześć miesięcy temu wzięłam ślub z Konradem. Mieszkanie udało nam się zdobyć w dość niecodzienny sposób — moja mama, Joanna, oddała nam na kilka lat swoją kawalerkę. Uprzedziła, iż możemy z niej korzystać najwyżej przez osiem lat, bo gdy moja młodsza siostra, Kasia, osiągnie pełnoletność, kawalerka zostanie sprzedana, a pieniądze pochodzące ze sprzedaży zostaną podzielone między nas obie. Takie warunki wydawały nam się w porządku.

Uroczystość weselna była ładna, urządziliśmy przyjęcie w restauracji, a koszty podzieliliśmy po połowie. Ja wykorzystałam swoje drobne oszczędności, a Konrad zarabiał dobrze, więc nie stanowiło to dla niego problemu.

Następnego dnia po weselu Konrad poruszył temat prowadzenia budżetu domowego. Zaproponował, by część pieniędzy przeznaczyć wspólnie na najważniejsze wydatki, ale w dużej mierze każdy miał też mieć swoje środki. Według jego wyliczeń powinniśmy razem przeznaczać na opłaty, jedzenie i okazjonalne wyjścia do kina około 3 tys. zł miesięcznie — czyli po 1,5 tys. zł od osoby. Do tego sugerował, żebyśmy oboje dokładali po 500 zł na nowe mieszkanie. Resztą zarobków każdy miał swobodnie dysponować.

Dla mnie wyznaczona kwota była trudna do uniesienia, bo zarabiałam wówczas około 3 tys. zł. Konrad natomiast osiągał zarobki rzędu 7 tys. zł. Zwróciłam mu uwagę, iż wolałabym prowadzić finanse małżeńskie w sposób całkowicie wspólny, ponieważ tak rozumiem rodzinę.

Konrad stwierdził jednak, iż oboje powinniśmy w równym stopniu troszczyć się o nasze gospodarstwo. jeżeli mnie nie stać na co miesięczne wpłaty w tym wymiarze, powinnam — w jego opinii — poszukać lepszej pracy. Mieszkamy w niewielkim mieście, gdzie trudno o bardziej dochodowe zajęcie. On pracuje w firmie należącej do krewnego, co zapewnia mu stabilne dochody.

Chcąc nie chcąc, zaczęłam więc poszukiwać rozmaitych dorywczych prac. Co miesiąc wpłacałam ustalone kwoty, ale jednocześnie stale oszczędzałam na sobie, nie pozwalając sobie na nowe rzeczy. Gdy zbliżały się uroczystości rodzinne, starałam się zawczasu odłożyć trochę pieniędzy na prezenty. Konrad natomiast kupował sobie markowe ubrania, drogie perfumy i nie odmawiał sobie zbyt wielu przyjemności.

Pewnego razu rozmawialiśmy o urlopie. Konrad zaproponował, żebyśmy wybrali się za granicę, znowu płacąc „osobno”. Nie zdążyłam uzbierać takiej sumy, więc w końcu pojechał sam. Było mi przykro, ale nie chciałam się kłócić, zależało mi na naszym spokoju.

Po kilku miesiącach dowiedziałam się, iż firma, w której pracowała moja mama Joanna, została zamknięta. Mama skończyła 50 lat i trudno jej znaleźć nowe miejsce zatrudnienia w naszym miasteczku, a musi przecież utrzymać moją piętnastoletnią siostrę. Jej oszczędności się wyczerpały, więc zadzwoniła do mnie z prośbą o pomoc finansową. Nie mogłam odmówić.

W efekcie w tym miesiącu nie byłam w stanie wpłacić swojej części na fundusz „mieszkaniowy”. Konrad bardzo się zdenerwował, mówiąc, iż nie potrafię ani sensownie oszczędzać, ani przyzwoicie zarabiać. Wytykał mi, iż przez mój brak pieniędzy „nie da się pojechać na wakacje”, a jeszcze mam czelność „sponsorować” krewnych.

Poczułam ogromną przykrość i powiedziałam mu, iż rozczarowuje mnie jego podejście i brak empatii. On z kolei odparł spokojnie, iż wyszłam za niego, a nie za jego majątek, i każdy powinien sam odpowiadać za swoje potrzeby finansowe. Nie potrafimy się porozumieć: ja wierzę, iż w małżeństwie trzeba sobie pomagać, on zaś upiera się przy modelu, w którym wszystko dzielimy na pół i liczy się wyłącznie nasza indywidualna zaradność.

Od jakiegoś czasu coraz częściej się zastanawiam, czy w ogóle widzę przyszłość w takim związku. Nasze wartości i podejście do rodziny są chyba zbyt różne. Nie wiem, czy potrafimy znaleźć kompromis, który oboje byśmy zaakceptowali.

Idź do oryginalnego materiału