**Dziennik**
To był najzimniejszy poranek od dwudziestu lat. Śnieg sypał gęsto i nieprzerwanie, a ulice Łodzi tonęły w przytłaczającej ciszy, przykryte grubą, białą pierzyną. Latarnie migotały przez mgłę, oświetlając dwie małe postacie skulone w kącie starego, niemal zapomnianego baru mlecznego.
Chłopiec, który nie miał jeszcze choćby dziewięciu lat, drżał w wytartym płaszczu, a jego młodsza siostra tuliła się do jego pleców jak zużyty pluszowy miś. Ich twarze były blade z głodu, a w dużych, zmęczonych oczach malowała się rozpacz, która mogłaby stopić choćby najtwardsze serce. W środku baru przez matowe szyby przebijało się ciepłe światło.
Zapach boczku, kawy i świeżo upieczonych racuchów sączył się przez szpary w drzwiach, kusząc ich jak okrutna pokusa. Właśnie gdy chłopiec miał się odwrócić, pogodzony z tym, iż nadzieja dziś ich nie nakarmi, drzwi zaskrzypiały i otworzyły się.
W barze była pani Katarzyna Nowak, kobieta po czterdziestce, z sercem znacznie większym niż jej skromna pensja. Widziała już wiele zranionych dusz w tej części miasta było ich aż nadto.
Pracowała w lokalu na dwie zmiany, często z bolącymi nogami, ledwo starczało jej na czynsz. Ale matka wychowała ją z prostą prawdą: nikt nie zubożeje przez dobroć. Gdy przez okno zobaczyła dwoje dzieci, coś ścisnęło ją w piersi.
Nie wahała się. Nie pytała, czy mogą zapłacić. Po prostu uśmiechnęła się, otworzyła drzwi i przywitała ich ciepłem osoby, która wie, co to znaczy żyć bez grosza przy duszy.
Katarzyna zaprowadziła ich do środka, a ciepło pokoju otuliło ich jak kołdra. Policzki dzieci zaróżowiły się, a zdrętwiał