Na początku listopada nagle zrobiło się zimno. Z nieba sypała się drobna, kłująca krupa, a wiatr zrywał czapki i rozwiewał poły płaszczy. Jadwiga ucieszyła się, iż jej płaszcz ma zamek błyskawiczny. Ale wiatr przenikał na wskroś, nie mówiąc już o nogach w krótkich bucikach i cienkich rajstopach. Jadwiga wtuliła głowę w ramiona, stojąc na przystanku, i wyglądała jak nastroszony wróbel. Autobusu zaś wciąż nie było.
Przy chodniku zatrzymał się samochód, a kierowca zatrąbił. Ludzie na przystanku spojrzeli po sobie i jakoś wszyscy spojrzeli na Jadwigę. Podeszła do auta. Szyba opadła, a kobieta rozpoznała mężczyznę z pracy.
— Niech pani wsiada szybko, bo zupełnie zmarznie. Autobus jeszcze daleko — powiedział i uśmiechnął się.
Jadwiga, bez zastanowienia, usiadła na przednim siedzeniu. W środku było ciepło i nie słychać było wycia wiatru.
— Dziękuję — powiedziała, rozsiadając się wygodniej.
— Proszę, proszę. Codziennie tędy jeżdżę, a pani nigdy wcześniej nie widziałem.
— Ja zwykle wychodzę wcześniej, tylko dziś się trochę spóźniłam — odparła Jadwiga.
Marek od dawna zwracał uwagę na spokojną, młodą kobietę. Gdy wpadał do księgowości, witała się uprzejmie i zaraz pochylała głowę nad papierami na biurku. Nie plotkowała, nie kokietowała mężczyzn, jak inne. Gdy zobaczył ją na przystanku, ucieszył się — całe piętnaście minut miała spędzić u jego boku w samochodzie.
Kiedyś Danuta też była taka skromna i cicha. Ale po ślubie jakby ją ktoś podmienił. Stała się kapryśna, denerwowała się o byle co. Marek początkowo myślał, iż to ciąża tak na nią wpłynęła. Potem urodziła się córeczka, a było jeszcze gorzej. Wiecznie niezadowolona, narzekała, iż Marek mało zarabia, iż inni mają prawdziwych mężów, a jej się nie poszczęściło. Że koleżanka Grażyna kupiła nowe futro, a Bożenka poleciała na Wyspy Kanaryjskie…
— Spłacimy kredyt, to wszystko będziemy mieć — uspokajał Marek żonę.
— Do emerytury mam czekać? — krzyczała, i znów zaczynało się od początku.
Pewnego wieczoru Marek szedł do domu po pracy, gdy już było ciemno. Światło z okien ledwie rozjaśniało podwórze. Przed klatką zatrzymał się samochód, z którego wyskoczyła kobieta, pomachała kierowcy i roześmiała się szczęśliwie.
Po tym śmiechu Marek poznał żonę. Zrobiło mu się tak niedobrze, iż mógłby wyć z bezsilności. Zrozumiał, iż czepiała się go, bo znalazła kogoś lepszego i bogatszego. Gdy wszedł do klatki, na schodach wciąż słychać było pośpieszne stukanie jej obcasów, unosił się znajomy zapach drogich perfum.
Nie urządzał awantury. Po prostu spakował rzeczy.
— Wynoś się i nie wracaj! — krzyknęła z sypialni żona.
Córka rzuciła się do ojca, objęła go.
— Tatusiu, nie odchodź!
— Kasiu, ja nie od ciebie odchodzę. Zawsze będę twoim tatusiem.
Córkę kochał nad życie.
W przedpokoju pojawiła się żona, stanęła w drzwiach ze skrzyżowanymi ramionami.
— Mieszkania ci nie oddam, choćby się nie łudź — warknęła.
Marek gwałtownie się do niej odwrócił.
— Przez te wszystkie lata spłacałem kredyt. Ja też muszę gdzieś mieszkać.
— Normalni faceci, jak odchodzą, zostawiają wszystko żonom z dziećmi — zaśmiała się złośliwie.
— To ja jestem nienormalny. — Marek wyszedł z mieszkania.
W sądzie słuchał w milczeniu, płonąc ze wstydu, jak żona oskarżała go, iż nie przynosi pieniędzy do domu, iż chodzi w łachmanach, iż nie pomaga, a ona kręci się jak wiewiórka w kole. Sędzia nie wytrzymała i skarciła żonę, iż ma na sobie drogie markowe ubranie i włoskie buty. A futra też niby nie ma. Rozwód przebiegł szybko.
Ale z podziałem mieszkania ciągnęli długo. Żonie nie podobały się opcje, które przedstawiał pośrednik. W końcu wybrała mieszkanie z dużą kuchnią w tej samej dzielnicy, a Markowi przypadła malutka, zaniedbana kawalerka na obrzeżach miasta. Po pracy zajmował się remontem, odrywając się od ciężkich myśli i nie pozwalając melancholii rozkładać duszy.
Pewnego dnia nie wytrzymał. Spotkał Kasię pod szkołą. Dziewczynka ucieszyła się, przytuliła, rozpłakała. Serce Marka rozpadało się z miłości i żalu do córki. Zadzwonił do żony i poprosił, by pozwoliła Kasi spędzić z nim weekend choć na kilka godzin. Spodziewał się kolejnej awantury. Ale ku jego zdziwieniu, żona nagle stała się łaskawa. To dawało jej czas na zajęcie się sobą i urządzeniem życia osobistego.
Tak to już zostało — co weekend zabierał córkę do siebie albo chodzili do kina, gdy dopisywała pogoda.
Marek spojrzał z ukosa na Jadwigę. Patrzyła przed siebie, zamyślona. Wysiadła przed budynkiem księgowości i znów podziękowała powściągliwie, bez udawania ani flirtu.
Po pracy czekał na nią na przystanku i odwiózł do domu.
— O której wychodzi pani z domu? — spytał Marek, gdy Jadwiga miała wysiąść.
— Zepsuje mnie pan. Do dobrego gwałtownie się przyzwyczaja — uśmiechnęła się i wyszła.
Następnego dnia czekał na przystanku. Tak zaczął ją wozić do pracy, potem zaprosił do kina…
— Normalny facet. Czego się wahasz? Patrz, jakaś młoda ci go zabierze — mówiła koleżanka Jadwidze. — Tylko jeździcie razem, czy jak?
— Żadne „czy jak”. O czym ty mówisz? Syn ma trudny wiek, trzeba go pilnować — broniła się Jadwiga.
— Tym bardziej pora ich poznać. W domu powinien być mężczyzna — naciskała koleżanka.
Jadwiga zamyśliła się. Marek jej się podobał. Nie narzucał się, nie nalegał na bliskość, zachowywał się z klasą. Ale bała się reakcji syna. W końcu w weekend zaprosiła Marka do domu. Od rana gotowała, piekła ciasta.
— Mamo, będziemy mieli gości? — spytał Tomek, wchodząc rano do kuchni.
— Tak, na obiad. Nie wyjdziesz gdzieś?
— A mam? — odparł opryskliwie.
— Nie, oczywiście. Nie wierć się, idź się najpierPo roku zostali szczęśliwą rodziną, a Tomek, choć wciąż czasem się boczył, już nie wyobrażał sobie życia bez Marka.