Na wolności po latach: emerytura, która zmienia wszystko!

twojacena.pl 2 tygodni temu

„Dzieci wychowaliśmy, a jak tylko na emeryturę przeszła, to zaraz uciekła ode mnie, wyobrażasz?!” – skarżył się siwy mężczyzna w kapeluszu swojemu partnerowi do gry w szachy.

Jesień ledwie zaczęła rozsypywać złote liście na podwórku. Pogoda była piękna. Oddychało się lekko i swobodnie.

Tak już było, iż latem emeryci spędzali całe dnie w parku niedaleko bloku.

Znaleźli sobie mały zakątek z trzema ławkami i spotykali się tam całe lato, gdy tylko upał nieco ustępował.

Nawyk ten nie zniknął wraz z nadejściem chłodów. Wciąż wychodzili siwi panowie, by posiedzieć na ławkach.

„A może to nie ona winna, tylko ty?!” – uśmiechnął się szachowy przeciwnik. „Od dobrego męża się nie ucieka.”

Marek sam kilka lat temu był w podobnej sytuacji, więc rozumiał, gdzie może tkwić źródło tej ucieczki.

Siwy kapelusz podniósł na niego oczy, tej samej barwy co włosy, i uśmiechnął się.

„Szach mat, Marku. A co do żony – to specjalnie mi na złość! Wie, iż bez niej sobie nie poradzę, więc tak zrobiła, żebym się przekonał.”

Przed wyjściem powiedziała:

„Mam już dość, Kazimierzu, obsługiwania ciebie! Nic sam nie potrafisz, więc idę, żebyś zrozumiał, jak to jest.”

Nawet nie powiedziała, dokąd poszła…

„No i jak teraz, Kazimierzu?” – zapytał Marek, przywołując własne wspomnienia.

„Źle… A dokładniej – smutno! Chciałem pierwszego dnia z euforii urządzić libację. choćby białego kupiłem… Wstawiłem do lodówki, a wyjąć już nie miałem siły.”

Nikt nie krzyczy, iż nie wolno, iż nie śmiesz. Cisza wokół. I nagle ochota minęła. Taka tęsknota mnie objęła…

Marek się zaśmiał. Rozumiał Kazimierza. Sam przez to przeszedł. Dokładnie tak, jak opisał.

Kazimierz zamyślił się, wpatrując w szachownicę.

Mężczyźni stojący obok obserwowali to ze współczuciem lub nerwowym zaciekawieniem.

Nikt w ich wieku nie chciał zostać bez żony.

Choć codzienność bywała trudna, to właśnie po to ma się drugą połówkę, by dopełniała życie.

„Zadzwoń do niej, powiedz, iż zrozumiałeś, iż żałujesz” – zaproponował najmłodszy z nich.

Kazimierz machnął ręką:

„Kto ją zrozumie, czego ona chce?!”

„Pamiętam, jak byłem mały, to kozy pasłem na łące” – odezwał się nagle sąsiad Kazimierza z piątego piętra. „Gdy któraś uciekała, to marchewką ją zwabiałem. To i ty swoją zwab! Reszta się ułoży.”

„Czym ją zwabić?!” – zaśmiał się Kazimierz. „Wszystko ma, trzeba nie przegiąć.”

„A może ja zadzwonię, powiem, iż przychodziłem pięć razy, a nikt nie otwiera?” – rzucił sąsiad z klatki.

„O! Genialne!” – ożywił się Kazimierz. „Wróci, przybiegnie od razu, pomyśli, iż coś się stało. A ja tu – kwiaty, tort!”

Na tym mężczyźni się rozeszli…

…Następnego dnia, zgodnie z planem, sąsiad Wojtek zadzwonił do żony Kazimierza i powiedział, iż od dawna go nie widział i drzwi są zamknięte.

Może coś się stało, niech przyjeżdża…

Kazimierz tymczasem nie marnował czasu. Od rana biegał po sklepach – kupił słodycze, wpadł do kwiaciarni po trzy goździki i pognał do domu.

„Uf, ale się naganiałem! Zmęczyłem się…” – pomyślał.

Uznał jednak, iż w dresach przepraszanie nie wypada.

Przebrał się w szary garnitur, który żona kupiła mu na pogrzeb, i zaczął nakrywać do stołu.

Wszystko gotowe – w lodówce tort i wino, czajnik zagotowany. Czeka.

Gorąco w garniturze. Ale zdjąć nie można – musi się pokazać przed Bronisławą w pełnej glorii!

Biegał do okna. Nie idzie!

W końcu postanowił wyjść z kwiatami na spotkanie. Wziął goździki – jeden się złamał, na złość.

Nalał sobie białego, łyknął, żeby mniej się denerwować.

I tak przesiedział godzinę z kwiatami w ręku na kanapie, aż sen go zmorzył.

Położył się ostrożnie, by nie pognieść garnituru. Kwiaty ścisnął na piersi, żeby potem nie szukać w pośpiechu…

…Żona Kazimierza przyjechała późnym popołudniem. Z drugiego końca Polski, od siostry – pięć godzin pociągiem, potem taksówką.

Przed blokiem spojrzała – w ich oknach ciemno!

Zaczęła się bać i wbiegła do klatki.

Bronisława cicho otworzyła drzwi. Cisza. Nie słychać Kazimierza…

„Boże, czy coś mu się stało?”

Włączyła światło w przedpokoju i weszła do salonu.

Spojrzała na kanapę i opadła z wrażenia!

Leżał tam Kazimierz… W garniturze… Z dwoma zwiędłymi goździkami w dłoni…

Uklękła przed nim, pochyliła głowę, aż łzy same spłynęły.

„Broniu! Wróciłaś!” – uśmiechnął się Kazimierz, podając jej kwiaty.

„Żyjesz?!” – krzyknęła. „Pijak! Wiedziałam, iż choćby na tydzień nie mogę wyjechać, co ty za mąż, Kazimierzu?!”

Wrzaski trwały, a on tylko się uśmiechał.

„Jak dobrze, jak przytulnie znowu w domu” – myślał. „Wróciła moja uciekinierka. Zwabiłem ją, moją kózkę…”

„Siedzi i się uśmiecha!” – nie ustępowała żona. „Ja ci pokażę!”

„A ja cię tak kocham, Broniu, iż już nie puszczę” – powiedział spokojnie.

Żona nagle zamilkła.

„W tym tygodniu wszystko zrozumiałem… Nie zostawiaj mnie, zrobię, co zechcesz…”

„I nie będziesz pił?”

„A i tak nie piłem, jak cię nie było. Tylko teraz się napiłem.”

„No dobrze” – Bronisława weszła do kuchni i zapaliła światło.

„Ach… O rany…” – dobiegało stamtąd.

„Dobra marchewka” – myślał Kazimierz. „Teraz tylko codziennie czymś ją zaskakiwać, a Bronia już nie ucieknie…”

Idź do oryginalnego materiału