Podczas przyjęcia urodzinowego mojego męża, mój syn wskazał na jedną z gości i krzyknął: „To ona! Ma na sobie tę spódnicę!”
Kilka dni przed moimi urodzinami przeszukiwałam szafę na piętrze. Tomek błagał mnie o koc piknikowy na szkolną wycieczkę i—oczywiście—nie umiałam mu odmówić.
„Mamo, proszę,” prosił. „Obiecałem kolegom, iż przyniosę koc i napoje. I iż upieczesz te czekoladowe babeczki z karmelem.”
Więc, jak to mama, zaczęłam szperać. Stare walizki, poplątane kable, połamane wiatraki z dawnych letnich upałów. A potem, wciśnięte w rogu, zobaczyłam to.
Czarny pudełko. Eleganckie. Kwadratowe. Schowane jak sekret.
Nie podglądałam, naprawdę. Ale byłam ciekawa. Wyjęłam je, usiadłam po turecku na dywanie i powoli uniosłam wieko.
Zapomniałam oddychać.
W środku była satynowa spódnica—głęboka śliwka, miękka jak szept, z delikatnym manualnie haftowanym brzegiem. Wytworna. Piękna.
I znajoma.
Pokazywałam ją Krzysztofowi—mojemu mężowi—kilka miesięcy temu, gdy spacerowaliśmy po mieście. Minęliśmy butik, a ja wskazałam ją w witrynie. „Za droga,” powiedziałam, ale w głębi serca liczyłam, iż zapamięta.
„Od czasu do czasu zasługujesz na coś luksusowego,” zaśmiał się.
Więc gdy zobaczyłam ją, idealnie złożoną w bibułce, schowaną w tym pudełku, po prostu wiedziałam. To musiał być mój prezent urodzinowy. Cicha euforia rozkwitła we mnie.
Może jeszcze wszystko było w porządku.
Nie chciałam zepsuć niespodzianki, więc zamknęłam pudełko, odłożyłam je z powrotem i dałam Tomkowi stary koc. choćby kupiłam bluzkę, która pasowała do spódnicy, i schowałam ją w szufladzie, czekając na wielkie odsłonięcie.
Nadszedł mój dzień. Rodzina się zebrała. Krzysiu wręczył mi zawinięty prezent z chłopięcym uśmiechem.
Książki.
Piękny stos powieści, starannie wybranych—ale żadnej spódnicy. Ani słowa o niej.
Czekałam. Może zostawił ją na specjalną kolację albo na chwilę tylko dla nas.
Ta chwila nigdy nie nadeszła.
Kilka dni później wróciłam na palcach do szafy, by rzucić jeszcze jedno spojrzenie. Ale pudełko… zniknęło. Tak po prostu.
Nic nie powiedziałam. Nie chciałam być żoną, która wątpi. Która wyciąga pochopne wnioski.
Nadzieja trzyma nas przy życiu, choćby gdy wiemy, iż to daremne.
Minęły trzy miesiące. Żadnego śladu po spódnicy. Żadnej wzmianki. Tylko cisza.
Potem, pewnego popołudnia, gdy przygotowywałam cytrynowe ciastka na zamówienie ślubne, Tomek wszedł do kuchni. Jego oczy błądziły nerwowo, ramiona były spięte.
„Mamo?” powiedział cicho. „Muszę ci coś powiedzieć. Chodzi o tę spódnicę.”
Odłożyłam szpachelkę do lukru.
„Wiem, iż Tata ją kupił,” zaczął. „Gdy poszliśmy do galerii po buty do piłki, kazał mi czekać na zewnątrz. Powiedział, iż musi coś załatwić.”
Poczułam, jak żołądek mi się ściska.
„Był taki dzień,” kont„Dziś już wiem, iż czasem najlepszym prezentem, jaki możemy sobie dać, jest odważne zamknięcie pewnego rozdziału.”