Na rowerze. Polski krajobraz bocznych dróg

magazynpismo.pl 5 godzin temu

3 stycznia 2024

Kręcę. Naciskam pedały coraz mocniej. Szum wypełnia uszy. Przyspieszam. Cyferki na liczniku pokazują coraz wyższe wartości. Pędzę, ale stoję w miejscu. Tak jak mój rower. Potwór swoim ciężarem przymocowany do podłogi. Ustawiony jeden obok drugiego w siłowni z obowiązkowym „fit” w nazwie. Kręcę na siłowni, żeby przezimować. Jak bociany w ciepłych krajach. Tak to sobie tłumaczę, kupując karnet na styczeń. Tak chcę przetrwać śnieg, ślizgawicę i siarczyste mrozy, których przecież już nie ma. Pedałuję, bo chcę być gotowy na trasę, gdy tylko zrobi się ciepło. Walczę o formę jak wielu świeżaków obok mnie, którym marzy się, żeby nowy rok był nie tylko zmianą cyferki w kalendarzu. Widzę, jak niepewnie się rozglądają, nie chcąc dać po sobie poznać, iż to pierwszy raz. Nadaremnie. Myślę o nich jak o płatkach śniegu, które znikną wraz z wiosną. Sam wpadam pokręcić i zaraz znikam. Robię to już drugą godzinę i patrzę w okno. Nic przez nie nie widać – tuż za szybą rozpościerają się hektary reklamowej płachty. Odchylam głowę, na rowerze obok widzę mężczyznę jak z obrazu Edwarda HopperaFrench Six-Day Bicycle Rider. Jest wykończony, ale lekko uśmiechnięty.

Newsletter

Aktualności „Pisma”

W każdy piątek polecimy Ci jeden tekst, który warto przeczytać w weekend.

Zapisz się

Hopper też miał słabość do rowerów. Był zapalonym cyklistą. Z pewnością była to fascynacja, może choćby obsesja. W młodości miał swój własny, niezwykle nowoczesny dwukołowiec, a nowoczesność oznaczała wtedy (na przełomie XIX i XX wieku) stalową ramę i opony z drewnianymi felgami. Ten pokryty dziś rdzą egzemplarz można zobaczyć w muzeum mieszczącym się w jego rodzinnym domu w Nyack – wsi, która jest dziś częścią rozległych przedmieść Nowego Jorku. Mówi się, iż rysowanie i właśnie jazda na rowerze były tym, co wyzwoliło malarza z ograniczeń wiejskiego życia. Wiele scen z jazdy na dwóch kółkach przenosił na papier. Rower towarzyszył mu też jako dorosłemu mężczyźnie i uznanemu artyście. Hopper bywał na sześciodniowych wyścigach kolarskich w Madison Square Garden. W tej wycieńczającej rywalizacji uczestniczyły dwie drużyny, każda liczyła dwóch zawodników, którzy na zmianę jechali i odpoczywali. Wygrywała ta, która w ciągu sześciu dni najwięcej razy objechała liczący 1/6 mili [czyli około 267 metrów – przyp. red.] tor. Stawką były pieniądze, a uczestników dopingowały krzyczący tłum i grające na żywo zespoły jazzowe.

Przeczytaj też:Hopper. Ekspert od samotności

Obraz Hoppera przedstawia francuskiego rowerzystę odpoczywającego w zadaszonej budce – sypialni obok toru. To Alfred Letourneur, znany jako Czerwony Diabeł, który właśnie wygrał sześciodniowy wyścig (w latach 1930–1938 wygrał ich dwadzieścia w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie). Hopper jest obserwatorem samotności, ludzkiej izolacji. Jego obrazy są jak klatki z filmu, na których scena wyrwana jest z akcji albo pokazuje stan tuż po zdarzeniu. Namalowany Letourneur właśnie zwyciężył. Jeszcze chwilę temu uczestniczył w wyścigu, który wszyscy obserwowali, dawał innym emocje i sam je przeżywał. Teraz zszedł ze sceny i jest sam. Mimo zwycięstwa, lekkiego uśmiechu satysfakcji, schłodzonego szampana czekającego na toasty, wydaje się samotny. To uczucie towarzyszące tym, którzy się ścigają, i tym, którzy gonią podczas rowerowych wypraw za wolnością. Artysta namalował Letourneura w 1937 roku, mając pięćdziesiąt pięć lat. Ale już dwa lata wcześniej jego żona Josephine w liście do siostry pisała, iż mąż spędza dużo czasu w przejażdżkach, obserwując ludzi.

Roff Smith, podróżnik i fotograf mieszkający w Wielkiej Brytanii, przez lata – pisząc dla „National Geographic” – odwiedził ponad sto krajów, aż w 2020 roku został uziemiony przez pandemię. Kiedy jego świat nagle się skurczył, wsiadł na rower i, pedałując, zaczął odkrywać okolice swojego domu w nadmorskim miasteczku St. Leonards-on-Sea w ­Sussex­, na południowym wybrzeżu Anglii.

„Jeśli o nim nie słyszałeś, jesteś w dobrym towarzystwie. Nie ma go na niczyjej liście sławnych angielskich miejsc piękności” – pisał w „New York Timesie” Roff Smith, opowiadając o swoich wyprawach. Odwiedził spowite poranną mgłą nadmorskie bagna w pobliżu zatoki Pevensey, gdzie niemal tysiąc lat temu wylądował Wilhelm Zdobywca. Przy świetle lampy sprawdzał mapę na nadmorskiej promenadzie w Bexhill-on-Sea. Wreszcie na wybrzeżu St. Leonards-on-Sea podziwiał tlący się niczym na obrazie Williama Turnera wschód słońca, połyskujący podczas odpływu. Wyprawy zaowocowały nie tylko serią poetyckich autoportretów, ale przede wszystkim nawiązaniem więzi z miejscem, w którym na co dzień żył. „Rok zwiedzania okolic z aparatem w ręku wszystko zmienił. Uświadomił mi, iż nie trzeba wsiadać do samolotu i lecieć na drugi koniec świata, aby doświadczyć poczucia podróżowania czy romantycznej niezwykłości. To wszystko jest na wyciągnięcie ręki i czeka, aż spojrzysz. Te obrazy nie mają opowiadać o mnie. Mają reprezentować rowerzystę w krajobrazie, kogokolwiek – być może ciebie” – opowiada o tym, jak odkrył na nowo okolice własnego domu.

Czytając te słowa, miałem wrażenie, iż mówi do mnie. Roff Smith jest bowiem „przeszczepem” – przeprowadził się na Wyspy Brytyjskie z Australii. Użyte przez niego sformułowanie utkwiło mi w głowie. Też jestem przeszczepem. Urodziłem się i wychowałem w Krasnymstawie, lubelskim miasteczku znanym ze śmietany i serków homogenizowanych o smaku czekoladowym. Życie wyrwało mnie z rodzinnego miasta i próbowało zasadzić najpierw w stolicy województwa lubelskiego, a potem w stolicy kraju. I choć w Warszawie mieszkam od ponad dekady, to korzenie zacząłem zapuszczać dopiero niedawno. Od kiedy, podobnie jak Smith, odkrywam dalsze i bliższe okolice Mazowsza. I jak on dzięki rowerowi.

Rower stał się dla mnie narzędziem krajo­znawczym. Pozwalał budować więź nie tylko z miastem, ale i całym Mazowszem, którego wcześniej nie znałem, bo nie przekraczałem rogatek stolicy. Kolejne wyprawy sięgały coraz dalej i choć mapa do odsłonięcia niczym w grze RPG wciąż jest rozległa, to mam wrażenie, iż korzenie wreszcie wyczuły glebę, w której mogą się zapuścić i osadzić. Zaczęło się od zaskoczenia. Przełamania utartego w głowie mitu, iż Mazowsze jest płaskie i nijakie. I iż nic tu nie ma – ani gór, ani jezior, a tym bardziej morza, a jedyna woda jest w Wiśle. Mówiąc krótko: nuda i płasko po horyzont. To pierwsze gwałtownie okazało się nieprawdą, a drugie stało ułatwieniem dla początkującego cyklisty. Po płaskim jak stół terenie jeździ się łatwiej. Dystanse, które można pokonać, rosną z każdą wyprawą.

Rower stał się dla mnie narzędziem krajo­znawczym. Pozwalał budować więź nie tylko z miastem, ale i całym Mazowszem, którego wcześniej nie znałem, bo nie przekraczałem rogatek stolicy. Kolejne wyprawy sięgały coraz dalej i choć mapa do odsłonięcia niczym w grze RPG wciąż jest rozległa, to mam wrażenie, iż korzenie wreszcie wyczuły glebę, w której mogą się zapuścić i osadzić.

Kiedy wyruszyłem w głąb Mazowsza, gwałtownie odkryłem, iż można się nim zauroczyć. Nie byłoby tego, gdybym nie przejechał rowerową autostradą do Gass i nie przeprawił się promem przez Wisłę. A potem, gdybym zamiast posłusznie wracać do stolicy, nie zboczył w okolicę kameralnego jeziora Rokola od strony Kępy Nadbrzeskiej, a następnie niemal nieprzejezdną trasą ruszył na południe do Glinek i kolejowego mostu na wysokości Góry Kalwarii. Albo gdybym nie zapuścił się na bezkresne równiny mazowieckich wsi pod Siedlcami. Mknąłem między Zającem a Śnicami. Mijałem Zemły i Pieńki. Zostawiałem za sobą Sikory i Węże. Czułem, jak horyzont stoi w miejscu i każe się chłonąć, choć przecież ciągle jechałem z niezawstydzającą prędkością. Nie byłoby tego, gdybym nie trafił pod Małkinią na drogę usypaną kamieniami, gruzem i Bóg wie czym jeszcze, bo ocalenie dętek i pośladków po tak twardej trasie przywraca wiarę. Gdybym nie zdobył Sowiej Góry pod Węgrowem. Gdybym nie zakochał się w okolicach Buga, stając na leśnej skarpie w Szuminie czy podążając za korytem Liwca obok Ił, Urli czy Paplina. Nie odkryłbym emocji, które czułem, kiedy w sobotę o szóstej rano wsiadałem w pociąg Kolei Mazowieckich, żeby z Dworca Wileńskiego ruszyć na kolejną wyprawę. A wieczorem wrócić umorusany, z obolałymi nogami, już do siebie, do domu na Grochowie. Przeszczepiony.

Wracałem z zachwytem odkrywcy, choć wiele z tych miejsc zjeżdżałem mnóstwo razy. Ale widziałem w tych powtórzeniach sens. Bo przecież w istocie – jak zauważał Piotr Cieplak w napisanej z perspektywy roweru książceO niewiedzy w praktyce, czyli droga do Portugalii– „zawsze jadę rowerem na nowo i zawsze jakieś inne ziarenko piasku chrzęści w trybach. Jak chrzęści, to znaczy, iż Ziemia jeszcze istnieje, a jak chrzęst słyszę, to i ja istnieję”.

7 stycznia 2024 roku

Bramka na siłowni piszczy. Po chwili znów kręcę. Reklama za oknem ciągle zasłania świat. A ja zaczynam marudzić. Skarżę się przyspawanemu do podłogi potworowi. Mówię do niego tak, jak do mojej Żółtej Strzały – przyjaciela, z którym jesteśmy razem od sześciu lat. Spędzamy ze sobą mnóstwo czasu. On głównie milczy, a ja zaakceptowałem jego charakter.

Wielu przyjaciół ma Ewelina Przygoda. To miłośniczka starych rowerów, która prowadzi na Instagramie profilPrzygoda_z_bajki.em. W jej przypadku miłość do rowerów zaczęła się nietypowo, bo od fascynacji volkswagenami garbusami. Na jednym ze zlotów kultowych samochodów zobaczyła piękny rower – przedwojenną szwedkę. Była nim zachwycona tak bardzo, iż nieco później dostała go na urodziny. Dziś w jej kolekcji, poza szwedką, która ma na imię Hania, pozostało niezniszczalna sześćdziesięcioletnia mifa z NRD (Niemieckiej Republiki Demokratycznej), idealnie sprawdzająca się na trasie zimą. Trudno jej nie zauważyć w śniegu, bo jest cała żółta, stąd jej imię – Żółtek. Ewelina ma też stare wigry 3, które za grosze kupił i odnowił jej tata, i amerykański rower derby.

– Łączy nas przyjaźń – opowiada mi Ewelina, kiedy rozmawiam z nią w lutym tego roku. – Spędzamy ze sobą dużo czasu, więcej niż z kimkolwiek innym, przeżywamy wiele niezwykłych chwil, mamy kolekcję wspólnych wspomnień. Są nieodłącznym elementem mojego życia, bo dają wolność. Jak nazwać to inaczej?

Wolność jest zresztą niezbywalnym atrybutem roweru od jego zarania. To prosty, ale genialny wynalazek. Pojazd z pasażerem, który pełni jednocześnie funkcję silnika. Połączenie ludzkiej ramy i ramy roweru – jak pisze w „New Yorkerze” Jody Rosen, autor książki o historii roweruNa okrągło. Sekretne życie roweru– daje niesamowity rezultat, za pomocą którego rower sprawia wrażenie przedłużenia ciała, a nie pojazdu. Splot korby, łańcucha, pedałów i wirujących kół, wprawia w ruch powietrze i daje wrażenie, jakby jadący utrzymywał się w powietrzu. „Jeśli rowerzyści wyobrażają sobie, iż latają, to dzieje się tak dlatego, iż w pewnym sensie tak właśnie jest” (przeł. Bartłomiej Kaftan) – pisze Rosen wNa okrągło. I trudno się z nim nie zgodzić, bo kiedy jedziemy, „żadna część naszego ciała nie dotyka ziemi”. Jesteśmy w powietrzu.

Wynalezienie roweru pozwoliło spełnić odwieczne marzenie stworzenia szybkiego, trwałego i taniego środka transportu dla wszystkich. Rower daje niezależność. Siła naszych nóg decyduje, jak daleko zajedziemy.

Wynalezienie roweru pozwoliło spełnić odwieczne marzenie stworzenia szybkiego, trwałego i taniego środka transportu dla wszystkich. Rower daje niezależność. Siła naszych nóg decyduje, jak daleko zajedziemy.

Nic więc dziwnego, iż rower okrzyknięto wyzwolicielem niwelującym różnice klasowe i symbolem postępowej polityki. To na dwóch kółkach sufrażystki walczyły o równouprawnienie i prawa wyborcze kobiet na przełomie XIX i XX wieku, a od lat 70. aktywiści wychwalają go ze względów klimatycznych i uważają za remedium na dławiącą miasta kulturę samochodową. Rowery były symbolem niezależności także w wymiarze politycznym. Pozwalały gwałtownie i masowo mobilizować się i uciekać, kiedy władza …

Idź do oryginalnego materiału