Na fali serca

twojacena.pl 7 godzin temu

Kierując się sercem

Kinga wyszła z gabinetu i zobaczyła, iż podjechał winda, a ludzie zaczęli się w niej tłoczyć.

— Zaczekajcie! — krzyknęła i ruszyła biegiem.

Pod koniec dnia pracy, tak jak rano, złapanie windy graniczyło z cudem. Kinga wparowała do środka w ostatniej chwili, przepychając się między ludźmi. Musiała przycisnąć się do piersi mężczyzny stojącego przed nią, żeby drzwi za jej plecami się zamknęły.

— Przepraszam — powiedziała i odwróciła głowę w bok, bo inaczej jego podbródek dotykałby jej czoła. Pachniał przyjemnie wodą toaletową.

— Nic się nie stało.

Tak jechali aż do parteru, stłoczeni jak śledzie w beczce.

W końcu winda stanęła, a drzwi się otworzyły. Kinga cofnęła się plecami na korytarz. Mężczyzny wyszedł za nią, lekko podtrzymując ją za rękę, żeby nie potknęła się, i odciągając ją na bok, bo inni pasażerowie mogli ją popchnąć. To wyglądało jak taniec. Kinga nie zdążyła choćby złapać tchu i podziękować, gdy nagle obok pojawiła się jej przyjaciółka, Ania.

— Idziesz do domu? Mogę cię podrzucić.

Kinga skupiła się na niej, nie mając choćby szansy, by dobrze się przyjrzeć tamtemu mężczyźnie i podziękować mu.

— Nie, przejdę się, trochę odetchnę.

Wyszły na ulicę. Mżył drobny deszcz, ludzie mijali je z parasolkami.

— Pada. Poczekaj tu, podjadę po ciebie.

— Aniu, dzięki, ale pójdę pieszo. — Kinga wyciągnęła z torebki składaną parasolkę.

— No to nie, jak nie — odparła Ania i spojrzała na nią podejrzliwie.

Kinga się pożegnała, rozłożyła parasolkę i wmieszała się w tłum pracowników spieszących do domów. Chciała zostać sama ze swoimi myślami, a tak naprawdę nie ciągnęło jej do domu.

Parasolka tylko rozpraszała. Raz po raz musiała wymijać parasole innych przechodniów i uważać, żeby sama kogoś nie uderzyć. W końcu ją złożyła i schowała do torebki. Na drzewach i krzewach pękały pąki, tu i ówdzie już pojawiały się młode listki. Ten moment, gdy natura budzi się do życia, jest tak ulotny, iż chciała go zapamiętać.

Idąc, Kinga zastanawiała się, jak to się stało, iż znowu się pomyliła, znalazła się nie tam i nie z tym, gdzie powinna? Nie w sensie miejsca zamieszkania, ale w relacjach. Mieszkała w mieszkaniu, które odziedziczyła po babci. Nie musiała spłacać kredytu. I właśnie to mieszkanie przyciągało niewłaściwych mężczyzn. Zbyt późno to zrozumiała.

I tak przeciągała czas, szła powoli, byle tylko nie wracać do domu, gdzie czekał na nią Kacper. A adekwatnie nie na nią, a na obiad, który mu przygotuje. A wszystko zaczęło się tak pięknie…

***

Kiedyś mieszkała tylko z mamą. Ojciec odszedł, gdy Kinga miała dziewięć lat. Gdy była w liceum, mama ponownie wyszła za mąż. W mieszkaniu pojawił się obcy mężczyzna, a Kinga przywykła chodzić po domu w szortach i topie. Mama zwróciła jej uwagę, iż nie wypada tak się pokazywać przed dorosłym mężczyzną, i poprosiła, żeby ubierała się bardziej skromnie. Kinga i tak się go wstydziła, a teraz w ogóle starała się nie wychodzić ze swojego pokoju bez potrzeby. Problem rozwiązała babcia, proponując, by dziewczyna zamieszkała u niej, żeby „młodzi” mogli się przyzwyczaić do siebie. Wszyscy się na to zgodzili.

Kinga była na pierwszym roku studiów, gdy babcia zmarła i została sama. Na uczelni podobał jej się Krzysiek. Dziewczyny ustawiały się do niego w kolejce. Kinga, przeciętna studentka, nie miała większych szans, żeby zwrócić na siebie uwagę przystojnego sportowca. Ale pewnego dnia na wykładzie usiadł obok niej, a potem odprowadził ją do domu.

Miesiąc później już u niej mieszkał. Mama próbowała przekonać córkę, iż to nic dobrego, ale Kinga nie chciała słuchać. Przecież nie wtrącała się w życie matki, więc dlaczego ona ma jej mówić, co robić? Jest dorosła, kocha i wszystko będzie dobrze. W efekcie pokłóciły się na dobre.

Prawie dwa lata żyli razem, niemal jak małżeństwo. Studia dobiegały końca, zostały tylko obrony dyplomów. Kinga była pewna, iż Krzysiek zaraz się oświadczy, iż wezmą ślub. Ale obrony minęły, dyplomy odebrane i oblane, a oświadczyn nie było. Co więcej, Krzysiek oznajmił jej, iż wyjeżdża.

— Do domu? — spytała. — Kiedy wrócisz?

— Nie wrócę. Najpierw do domu, potem do Warszawy. Mam tam wujka, zaproponował mi pracę.

— A ja?

— Kinga, no co ty zaczynasz? Było nam fajnie, prawda? Jestem ci wdzięczny, iż dałaś mi dach nad głową, zamiast gnić w akademiku. Ale muszę iść dalej. Nie chcę się teraz żenić. Chcę robić karierę, kupić mieszkanie w Warszawie, podróżować, zobaczyć świat. Przecież nigdy ci nic nie obiecywałem, czyż nie?

— Moglibyśmy pojechać razem…

— Nie moglibyśmy…

Mówił, a Kinga patrzyła na niego i zdawała sobie sprawę, iż zupełnie go nie zna. Płakała, mówiła o swojej miłości, prosiła, żeby został.

— No nie kocham cię. Było wygodnie. Jesteś dobrą dziewczyną, znajdziesz porządnego faceta, wyjdziesz za mąż, urodzisz mu dzieci. Ale takie życie nie jest dla mnie, przynajmniej nie teraz. Dziękuję ci, ale nasze drogi się rozchodzą. Wybacz.

Odszedł, a Kinga przez trzy dni wypłakiwała się w poduszkę. Przyjechała mama, nie robiła córce wyrzutów, nie przypominała, iż przecież ostrzegała — po prostu ją przytuliła i pocieszyła. Najgorsze było to, iż Krzysiek wcale jej nie kochał, tylko wykorzystywał — i ją, i jej mieszkanie. Po tym wydarzeniu stosunki z mamą się poprawiły. Przynajmniej jakaś korzyść z odejścia Krzyśka.

***

Kinga długo dochodziła do siebie po nieudanym związku. Nie umawiała się z nikim, nie szukała nowej miłości. Zresztą w pracy większość zespołu stanowiły kobiety.

Na przystanku autobusowym często widywała pewnego chłopaka. Wsiadali do tego samego autobusu, jechali razem kilka przystanków. Po jakimś czasie zaczęli się do siebie uśmiechaKiedy wysiadła z samochodu nieznajomego, uśmiechnęła się szeroko, bo po raz pierwszy od dawna poczuła, iż los w końcu się do niej uśmiecha.

Idź do oryginalnego materiału