Myślałam, iż mąż mnie zdradza… Aż nie śledziłam go i nie odkryłam, iż żyje podwójnym życiem.
Pierwsze pięć lat z Krzysztofem wyglądało jak kadry z idealnej reklamy rodzinnej. Byliśmy partnerami we wszystkim: dzieliliśmy się marzeniami, wspieraliśmy się nawzajem, razem przeżywaliśmy euforii i lęki. Wydawał mi się najodważniejszym, najwierniejszym człowiekiem na świecie. A potem coś się zmieniło.
Zaczął coraz częściej zostawać w pracy. Telefon niemal nie wypuszczał z rąk, często wyciszał go i kładł ekranem do dołu. Na początku starałam się nie przywiązywać do tego wagi. Pewnie deadline’y, projekty, zwykłe zmęczenie. Ale niepokój rósł, a wraz z nim podejrzenia.
Pewnego wieczoru, gdy znów wrócił późno, usłyszałam, jak rozmawia przez telefon w przedpokoju. Mówił cicho, ale wystarczająco wyraźnie:
— Dobranoc, kochanie. Do jutra…
Zamarłam. Tak nie mówi się do kolegi ani przyjaciela. „Kochanie”. Do jutra. Ziemia usunęła mi się spod nóg. Czyżby zdrada? Myśli wirowały jak wicher. Nie chciałam w to wierzyć, ale nie mogłam też odpuścić.
Zaczęłam go obserwować. I szukałam sposobu, by zajrzeć do jego wiadomości, sprawdzić lokalizację, przeglądarkę. Nic. Żadnego śladu. Ale ten wewnętrzny głos nie milknął.
A potem stało się to, co zmieniło wszystko.
W sobotni poranek oznajmił, iż jedzie na „ważne spotkanie”. Nagle, w dzień wolny. Nigdy wcześniej nie pracował w weekendy. Skinęłam głową, ale w środku gotowałam się. Powiedziałam, iż jadę do sklepu, ale gdy tylko odjechał, wskoczyłam do samochodu i ruszyłam za nim.
Jechał niemal godzinę, coraz dalej w głąb miasta, do obcych dzielnic. Denerwowałam się, dłonie trzęsły mi się na kierownicy, ale nie potrafiłam przestać. Musiałam wiedzieć.
Zatrzymał się przy niskim, zniszczonym budynku. Stara kaplica, odrapane ściany, zarośnięty ogród. Zaparkowałam nieopodal i patrzyłam. Krzysztof wysiadł i, nie oglądając się, pewnym krokiem wszedł do środka.
Minęło dwadzieścia minut. Ledwo oddychałam. Nagle w drzwiach pojawił się mężczyzna w czarnej koszuli z białym kołnierzem — ksiądz. Przywitali się serdecznie, uściskali, zamienili kilka słów. Potem Krzysztof poszedł za nim do środka.
Nie wierzyłam własnym oczom. Co on tam robi? Dlaczego mi tego nie mówił? Nigdy nie wspominał o wierze. Nigdy nie mówił o religii.
Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Siedziałam w samochodzie, ściskając kierownicę i nie odrywając wzroku od drzwi. Wreszcie wyszedł. Ten sam, w zwykłym ubraniu. Ale coś w nim było innego. Spojrzenie łagodniejsze, w ruchach jakaś wewnętrzna lekkość, spokój.
Rozejrzał się, a ja, przestraszona, schyliłam się. Serce waliło mi w skroniach. Odjechał. Ja znów ruszyłam za nim — do domu.
Gdy otworzył drzwi, już stałam w przedpokoju.
— Cześć — powiedział, patrząc na mnie zaskoczony. — Zapomniałaś czegoś?
Skrzyżowałam ramiona i, próbując mówić spokojnie, odparłam:
— Śledziłam cię. Dzisiaj. Widziałam, jak wchodziłeś do kaplicy.
Zastygł. Oczy pociemniały, ramiona naprężyły się. Czekałam, iż zacznie się tłumaczyć, iż skłamie, iż się zamknie w sobie. Ale zamiast tego podszedł do mnie.
— Przepraszam. Powinienem był ci powiedzieć. Nie wiedziałem, jak.
— Co to miało znaczyć, Krzysztofie? — głos zadrżał mi zdradziecko. — Ty… jesteś księdzem?
Skinął głową.
— Uczyłem się w tajemnicy. Kilka lat. Zdawałem egzaminy, przygotowywałem się. Zawsze czułem, iż to moja droga. Że jestem powołany. Ale bałem się, iż mnie nie zrozumiesz. Dlatego żyłem… podwójnie.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. To nie była zdrada. Nie było innej kobiety. Ale było inne życie. Całe życie, przede mną ukryte.
— Dlaczego milczałeś?
— Bo bałem się cię stracić. Bałem się, iż gdy się dowiesz, odejdziesz. Że nie zaakceptujesz tego wyboru. A on stał się częścią mnie. Nie od razu, ale stał.
Milczeliśmy. Patrzyłam na człowieka, którego kochałam, i jakby pierwszy raz widziałam go naprawdę.
— przez cały czas chcesz być ze mną? — wyszeptałam ledwo słyszalnie.
— Bardziej niż cokolwiek. Ale nie mogę już się ukrywać. I nie chcę kłamać. To moja istota, Aniu.
Nie odpowiedziałam. Podeszłam i przytuliłam go. Płakałam, nie mogąc powstrzymać burzy, która wzbierała we mnie. Może właśnie wtedy zrozumiałam: on nie zdradził. Po prostu szukał siebie. I znalazł. A ja… muszę zdecydować, czy mogę być przy nim — prawdziwym.