Myślała, iż to tylko biedny, kulawy żebrak! Codziennie dzieliła się z nim swoim skromnym posiłkiem… Ale pewnego ranka wszystko się zmieniło!
Oto historia ubogiej dziewczyny o imieniu Zosia i żebraka, z którego wszyscy się naśmiewali. Zosia miała zaledwie dwadzieścia cztery lata. Sprzedawała jedzenie w małym drewnianym budynku przy drodze w Poznaniu. Jej stoisko było zbudowane ze starych desek i blachy, stało pod rozłożystym drzewem, gdzie wielu ludzi przychodziło na obiad.
Zosia nie miała wiele. Jej buty były wytarte, a sukienka połatana. Ale zawsze się uśmiechała. choćby gdy była zmęczona, witała ludzi uprzejmie. —Dzień dobry, proszę pana. Smacznego— mówiła do każdego klienta.
Wstawała skoro świt, by ugotować ryż, grochówkę i kaszę. Jej ręce pracowały szybko, ale serce biło powoli ze smutku. Zosia nie miała rodziny.
Rodzice odeszli, gdy była mała. Mieszkała w maleńkim pokoju niedaleko straganu. Bez prądu, bez bieżącej wody.
Tylko ona i jej marzenia. Pewnego popołudnia, gdy Zosia czyściła ławę, przechodziła jej przyjaciółka, Babcia Marysia. —Zosiu— spytała— dlaczego ciągle się uśmiechasz, skoro masz ciężko jak my wszyscy? Zosia znów się uśmiechnęła. —Bo płacz nie napełni garnka— odpowiedziała.
Babcia Marysia zaśmiała się i poszła dalej, ale jej słowa zapadły Zosii w serce. To prawda. Nic nie miała.
Ale wciąż karmiła ludzi, choćby gdy nie mogli zapłacić. Nie wiedziała, iż jej życie zaraz się zmieni. Każdego wieczoru w straganie Zosii działo się coś dziwnego.
Na rogu drogi pojawiał się kulawy żebrak. Zawsze przychodził powoli, popychając swoją starą wózek inwalidzki rękami. Koła skrzypiały na kamieniach.
Skrzyp, skrzyp, skrzyp. Ludzie mijając go, śmiali się lub zakrywali nos. —Patrzcie, ten brudas znowu tu jest— powiedział jeden chłopak.
Nogi mężczyzny były owinięte bandażami. Spodnie miały rozdarcia na kolanach. Twarz pokrywał pył.
Miał zmęczone oczy. Niektórzy mówili, iż śmierdzi. Inni, iż zwariował.
Ale Zosia nie odwróciła wzroku. Nazwała go Dziadkiem Janem. Tego popołudnia, w palącym słońcu, Dziadek Jan podjechał wózkiem pod jej stragan. Zosia spojrzała na niego i cicho powiedziała: —Znowu jesteś, Dziadku Janie. Wczoraj nie jadłeś.
Dziadek Jan spuścił wzrok. Jego głos był cichy. Był zbyt słaby, by przyjść, wyjaśnił.
Nie jadłem od dwóch dni. Zosia spojrzała na stół. Została tylko jedna miska grochówki i kaszy.
To był jej własny obiad. Zawahała się. Potem, bez słowa, wzięła miskę i postawiła przed nim.
—Jedz— powiedziała. Dziadek Jan spojrzał na jedzenie, potem na nią. —Znowu dajesz mi swoją ostatnią porcję? Zosia skinęła głową.
Ugotuję sobie później. Jego dłonie drżały, gdy wziął łyżkę. Oczy miał wilgotne.
Ale nie płakał. Schylił głowę i zaczął jeść powoli. Ludzie na ulicy przyglądali się im.
—Zosiu, czemu ciągle karmisz tego żebraka?— spytała jedna kobieta. Zosia uśmiechnęła się. —Gdybym ja siedziała na wózku, czy nie chciałabym, żeby ktoś mi pomógł? Dziadek Jan przychodził codziennie, ale nigdy nie żebrał ustami.
Nie wołał ludzi. Nie wyciągał ręki. Nie prosił o jedzenie ani pieniądze.
Zawsze cicho siedział obok straganu Zosi, z głową pochyloną i rękami na kolanach. Wyglądało, jakby wózek zaraz się rozpadnie. Jedno koło było już przekrzywione.
Gdy inni go ignorowali, Zosia zawsze przynosiła mu gorący posiłek. Czasem ryż, czasem grochówkę.
Podawała mu je z szerokim uśmiechem. Pewnego upalnego popołudnia, gdy Zosia właśnie nakarmiła dwóch uczniów, podniosła wzrok i znów zobaczyła Dziadka Jana, siedzącego na swoim miejscu.
Nogi wciąż miał obandażowane. Koszula była jeszcze bardziej podarta. Ale siedział tam jak zawsze, nic nie mówiąc.
Zosia uśmiechnęła się i napełniła talerz gorącym bigosem. Dodała dwa kawałki kiełbasy i podeszła do niego. —Dziadku Janie— powiedziała łagodnie.
Twój obiad jest gotowy. Dziadek Jan powoli podniósł wzrok. Oczy miał zmęczone.
Ale gdy spojrzał na Zosię, zmiękły. —Zawsze o mnie pamiętasz— szepnął. Zosia uklękła i ostrożnie postawiła jedzenie na stołku obok niego.
—Nawet jeżeli cały świat cię zapomni, ja nie zapomnę— odpowiedziała. Wtedy przed stragan zatrzymał się wielki czarny samochód. Drzwi się otworzyły i wyszedł mężczyzna.
Miał białą, czystą koszulę i ciemne spodnie. Buty lśniły, jakby ktoś je właśnie wypolerował. Był wysoki i postawny, z głębokim spojrzeniem.
Zosia gwałtownie wstała i otarła ręce w fartuch. —Dzień dobry, proszę pana— powiedziała. —Dzień dobry— odpowiedział.
Ale nie patrzył na nią. Spoglądał na Dziadka Jana. Nie mrugnął. Stał tak długo, wpatrując się.
Dziadek Jan jadł, ale Zosia zauważyła coś dziwnego. Przestał przeżuwać. Mężczyzna postąpił krok do przodu i przechylił głowę, jakby próbował coś sobie przypomnieć.
Obrócił się do Zosii. —Proszę, daj mi talerz bigosu. Z kiełbasą— powiedział. Zosia gwałtownie napełniła talerz i podała mu.
Ale gdy jadł, znów spojrzał na Dziadka Jana. Tym razem jego wzrok był niepewny. Otworzył drzwi samochodu, wszedł bez słowa i odjechał.
Następnego ranka Zosia obudziła się wcześnie. Zamiotła przed straganem i wyczyściła stół, jak zawsze. O świcie spoglądała wciąż na drogę.
—W każdej chwili— szeptała— Dziadek Jan przyjedzie. Ale godziny mijały. Żadnego wózka.
Żadnego Dziadka Jana. W południe jej serce zaczęło mocno bić. Wyszła na środek ulicy i spojrzała w obie strony. —Gdzie on jest?— zastanawiała się.
Spytała Babcię Marysię, która sprzedawała warzywa. —Babciu, wid— Widziałaś dziś Dziadka Jana? — spytała Zosia, a Babcia Marysia tylko wzruszyła ramionami i odpowiedziała: — Może w końcu znalazł spokój, dziecko — ale wtedy rozgwar miasta przycichł, gdy nadjechała ta sama czarna limuzyna, a mężczyzna w lśniących butach wysiadł, trzymając w dłoni kopertę z imieniem Zosi wypisanym złotymi literami.